– Wyobrazam sobie.

– Zna ja pani?

– Nie, nie najlepiej.

Wzmianka o Marise d’Api wyraznie wzmogla czujnosc Josephine. Znow na jej twarzy pojawil sie wyraz niepewnosci i zaczela z wystudiowana nadgorliwoscia wycierac szmatka jakas niewidzialna plame na kontuarze.

– Przynajmniej mam teraz pewnosc, ze byla rzeczywista – rzucil Jay pogodnie. – W srodku nocy wydawalo mi sie, ze ujrzalem widmo. Mam nadzieje, ze ona pokazuje sie takze w ciagu dnia?

Josephine bez slowa kiwnela glowa, nie przestajac polerowac kontuaru. Jaya zdumiala jej nagla malomownosc, byl jednak zbyt glodny, aby dalej drazyc temat.

Menu w kawiarni nie przedstawialo sie nadzwyczaj imponujaco, ale plat du jour – ktory okazal sie poteznym omletem serwowanym z salata i smazonymi ziemniakami – smakowal wysmienicie. Jay kupil jeszcze paczke gauloise’ow, zapalniczke, a potem Josephine zaopatrzyla go dodatkowo w bagietke z serem owinieta woskowym papierem, trzy piwa i torbe jablek. Wyszedl z kawiarni przed zapadnieciem zmierzchu i niespiesznie powedrowal w strone swojego chateau, niosac zakupy w plastikowej siatce.

Z przydroznych krzakow wyjal bagaze, by je zataszczyc do domu. Mimo ze byl juz bardzo zmeczony, a zraniona kostka zaczynala sie buntowac, zaciagnal walize pod prog, nie pozwalajac sobie na chwile odpoczynku. Teraz slonce juz zaszlo. Niebo powoli pograzalo sie w mroku. Jay znalazl za domem stos drewna, ktorego czesc zabral ze soba i zlozyl obok ziejacego czernia paleniska. Polana wygladaly na swiezo porabane – lezaly starannie ulozone w sag i przykryte kawalem papy dla oslony przed deszczem. Kolejna zagadka. Oczywiscie to Marise mogla porabac drewno, jednak Jay zupelnie nie widzial powodu, dla ktorego mialaby cos podobnego robic. Nie sprawiala wrazenia uczynnej sasiadki. Przy okazji Jay zauwazyl pusta butelke po winie z kwiatu bzu wetknieta do kosza na smieci stojacego w drugim koncu pokoju. Zupelnie nie mogl sobie przypomniec, by ja tam wrzucal, ale ostatecznie poprzedniego wieczoru byl w stanie usprawiedliwiajacym luki w pamieci. Wczoraj przeciez nie myslal racjonalnie. Halucynacje, w ktorych Joe zdawal sie tak rzeczywisty i namacalny, ze Jay niemal uwierzyl w jego obecnosc, byly tego najlepszym dowodem. Pojedynczy pet na posadzce pokoju, w ktorym spedzil noc, wygladal na bardzo stary. Mogl tam lezec od dobrych dziesieciu lat. Jay skruszyl go w palcach i wyrzucil na dwor, zamykajac potem okiennice starannie od wewnatrz.

Zapalil kilka swiec, a nastepnie zajal sie rozpalaniem ognia w kominku za pomoca starych gazet, ktore znalazl zlozone w kartonowym pudle na pietrze i polan przyniesionych spod domu. Kilkakrotnie papier strzelal gwaltownym plomieniem, ale natychmiast gasl, w koncu jednak i drewno chwycil ogien. Jay dokladal polana powoli i ostroznie, znajdujac zaskakujaca przyjemnosc w tym zajeciu. W owym prostym akcie rozpalania ognia bylo cos fundamentalnie pierwotnego, przywodzacego na mysl westerny, ktore z takim upodobaniem ogladal, kiedy byl jeszcze chlopcem.

Jay otworzyl walizke, wyjal z niej maszyne do pisania, ustawil na stole obok butelek z winem, po czym przez chwile napawal sie tym widokiem. Nagle niemal nabral pewnosci, ze tego wieczoru moglby cos napisac – cos nowego i dobrego. Zadnych opowiadan SF. Jonathan Winesap zostal oddelegowany na zasluzone wakacje. Dzisiaj okaze sie, do czego zdolny jest Jay Mackintosh.

Usiadl do maszyny. Byl to nieporeczny przedmiot z klawiszami na sprezyny, wymagajacy silnego uderzenia palcow. Jay trzymal ja ze wzgledow sentymentalnych – nie uzywal jej juz od bardzo wielu lat. Teraz palce ulozyly mu sie wygodnie na klawiszach. Napisal kilka linijek na probe, „na sucho”, tylko na samej tasmie.

Spodobaly mu sie wlasne zdania. Ale bez papieru…

Niedokonczony manuskrypt „Niezlomnego Corteza” spoczywal w kopercie na dnie walizki. Jay chwycil pierwsza strone i wkrecil niezadrukowana strona w maszyne, ktora nagle zdala mu sie wspanialym samochodem wyscigowym, niezniszczalnym czolgiem, miedzygwiezdna rakieta. Powietrze w pokoju zapienilo sie i zamusowalo niczym mroczny szampan. Pod palcami Jaya klawisze zafurczaly goraczkowo. Jay niespodziewanie zatracil poczucie czasu. A wlasciwie poczucie wszystkiego.

24

Pog Hill, lato 1977

Dziewczyna miala na imie Gilly. Po incydencie z Zethem Jay widywal ja dosc czesto w Nether Edge. Czasami nawet bawili sie razem nad kanalem, zbierali rupiecie i kolekcjonowali skarby, zrywali dziki szpinak i mlecze na kolacje dla calego obozowiska. Gilly oznajmila mu pogardliwie, ze wcale nie byli Cyganami, ale wedrowcami – ludzmi, ktorzy nie mogli usiedziec dlugo na jednym miejscu, i ktorzy pogardzali kapitalistyczna gospodarka. Matka Gilly, Maggie, dlugo mieszkala w namiocie tipi gdzies w Walii, ale po urodzeniu Gilly stwierdzila, ze dziecko wymaga bardziej ustabilizowanych warunkow. Stad ten samochod kempingowy – odnowiony stary van handlarza rybami, przerobiony tak, by mogly w nim zamieszkac dwie osoby i pies.

Gilly nie miala ojca. Oznajmila Jayowi, ze Maggie nie uznaje mezczyzn, poniewaz to oni wlasnie sa tworcami i goracymi oredownikami judeochrzescijanskiego patriarchatu – systemu spolecznego dazacego za wszelka cene do uciemiezenia kobiet. Podobne rozmowy zawsze wzbudzaly w Jayu niepokoj. Na wszelki wypadek byl nadzwyczaj uprzejmy w kontaktach z Maggie, aby przypadkiem nie uznala go za swojego wroga. Ona jednak, chociaz niekiedy wzdychala ciezko nad meskim rodzajem, tak jak mozna by wzdychac nad umyslowo niedorozwinietym dzieckiem, nigdy otwarcie nie miala mu za zle tego, ze byl chlopcem.

Gilly i Joe natychmiast znalezli wspolny jezyk. Jay przedstawil ich sobie dokladnie tydzien po bitwie na kamienie i od razu poczul uklucie zazdrosci na widok ich doskonalego wzajemnego porozumienia. Joe znal wielu wedrowcow odwiedzajacych te rejony, a do tego juz zaczal prowadzic handel wymienny z Maggie – za swieze jarzyny, dzemy i marynaty dawala mu wlasnorecznie dziergane szale z wloczki kupowanej na wyprzedazach. Joe wykorzystywal je do ochrony delikatnych roslinek przed chlodami nocy – przynajmniej tak oznajmil z wesoloscia w glosie, wywolujac tym u Maggie dziki atak smiechu. Ona tez wiedziala wiele o roslinach i obie z Gilly w idealnej harmonii i pogodzie ducha przyjmowaly od Joego magiczne talizmany i uczestniczyly w odprawianych przez niego na terenie obozowiska rytualach ochrony terytorium, jakby to dla nich byl chleb powszedni. Kiedy Joe pracowal na dzialce, Jay i Gilly wyreczali go w innych zajeciach, a on cos im opowiadal badz spiewal razem z radiem, podczas gdy oni sortowali nasiona czy wszywali amulety do czerwonych flanelowych woreczkow. Niekiedy tez wybierali sie w okolice torowiska, skad przynosili stare, zuzyte palety, na ktorych Joe skladowal dojrzale owoce.

Zdawalo sie, ze obecnosc Gilly w pewnym sensie roztkliwia Joego. W sposobie, w jaki sie do niej zwracal, bylo cos szczegolnego, wykluczajacego Jaya z ich kregu, i choc Joe nie czynil tego specjalnie, aby zrobic Jayowi przykrosc, Jay bardzo wyraznie to wyczuwal. Moze dzialo sie tak dlatego, ze ona – jak i Joe – tez byla prawdziwym podroznikiem. A moze po prostu dlatego, ze byla dziewczyna.

Chociaz Gilly w zaden sposob nie przystawala do wyobrazen Jaya na temat dziewczyn. Wykazywala sie wojownicza niezaleznoscia, zawsze przewodzila pomimo jego starszenstwa, nie znala strachu, i do tego miala radosnie niewyparzona buzie, tak ze niekiedy konserwatywnie wychowywany Jay czul sie wstrzasniety jej slownictwem – ale zawsze skrzetnie to ukrywal. Poza tym wyznawala wiele dziwacznych wierzen i pogladow skleconych z bujnych zasobow swiatopogladowych Maggie. Kosmici, ruchy feministyczne, alternatywne ruchy religijne, rozdzkarstwo, numerologia, ochrona srodowiska – wszystkie te zagadnienia znajdowaly sie w centrum zainteresowania Maggie, a Gilly akceptowala je bez najmniejszych zastrzezen. To od niej Jay dowiedzial sie o warstwie ozonowej i bochenkach chleba w cudowny sposob przybierajacych ksztalt Chrystusa, o szamanizmie i ochronie wielorybow. Ona natomiast stanowila wymarzone audytorium dla jego literackich poczynan. Spedzali razem wiele dni, niekiedy pomagajac Joemu, ale czesto po prostu wloczac sie nad kanalem, rozmawiajac i poszukujac interesujacych lupow.

Po wielkiej bitwie na kamienie jeszcze raz widzieli Zetha z pewnej odleglosci, gdy urzedowal w okolicach wysypiska, ale postanowili ominac go szerokim lukiem. O dziwo, Gilly w ogole sie go nie bala, to Jay czul przed nim strach. Nie zapomnial, co Zeth wykrzykiwal, gdy rozgromili go niedaleko sluzy, i dlatego najchetniej nie ogladalby go juz nigdy w zyciu. Oczywiscie, okazalo sie, ze nie jest az takim szczesciarzem.

25

Lansquenet, marzec 1999

Nastepnego dnia wczesnie rano udal sie do Agen. Dowiedzial sie od Josephine, ze w tamta strone odchodza z Lansquenet tylko dwa autobusy dziennie, wiec po pospiesznie wypitej kawie i croissantach w „Cafe des Marauds” udal sie w podroz, by jak najszybciej odebrac wszelkie niezbedne dokumenty. Zajelo mu to jednak duzo wiecej czasu, niz sie spodziewal. Formalnosci prawne zostaly juz co prawda dopelnione, ale wciaz jeszcze do domu nie podlaczono z powrotem gazu ani elektrycznosci, a do tego agencja nie byla skora do wreczenia mu kluczy przed otrzymaniem wszystkich papierow z Anglii. Na domiar zlego kobieta w agencji powiedziala mu, ze pojawily sie dodatkowe komplikacje. Otoz Jay zlozyl swoja oferte w czasie, gdy juz rozwazano przyjecie innej oferty – oferty jakoby zaakceptowanej przez dawnego wlasciciela, na co jednak nie istnialy zadne oficjalne dokumenty. Oferta Jaya – wyzsza od pierwotnej o okolo 5000 funtow – sprawila, ze tamta odrzucono, ale osoba, ktorej obiecano te posiadlosc, zadzwonila dzisiaj rano z awantura i pogrozkami.

– Prosze zrozumiec, monsieur Mackintosh – kajala sie agentka. – Te male spolecznosci, obietnice przekazania ziemi… oni nie chca zrozumiec, ze okazjonalnie rzucone slowo nie ma zadnej wiazacej mocy prawnej. – Jay pokiwal glowa ze wspolczuciem. – Poza tym – ciagnela kobieta – sprzedajacy, ktory mieszka w Tuluzie, jest mlodym czlowiekiem z rodzina na utrzymaniu. Odziedziczyl posiadlosc po swoim stryjecznym dziadku. Od dluzszego czasu nie mial zadnego kontaktu ze starszym panem i nie ponosi zadnej odpowiedzialnosci za jego obietnice zlozone przed smiercia.

Jay wykazal zrozumienie. Zostawil wszystko w rekach agentki, a sam udal sie na zakupy. Potem siedzial w bistro po drugiej stronie ulicy, w czasie gdy z Londynu nadchodzily faksem wszystkie niezbedne dokumenty. Na koniec byl jeszcze swiadkiem goraczkowej wymiany telefonow. Bank. Prawnik. Agencja. Bank.

– A wiec jest pani pewna, ze osoba, ktora zlozyla pierwotna oferte, nie ma zadnych formalnych praw do tej posiadlosci? – zapytal, kiedy agentka wreszcie wreczyla mu klucze.

– Tak, monsieur. Uklad pomiedzy dawnym wlascicielem a madame d’Api byc moze zostal zawarty dawno temu, jednak nie ma on zadnej mocy

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату