bylo zakazane. Joe nie przyslal mu zadnego listu. Ani kartki. Czy chocby nowego adresu.
– Ciebie tutaj wcale nie ma. A poza tym nie mam ochoty na podobne rozmowy.
Joe wzruszyl ramionami.
– Zawsze byl z ciebie uparty osiol. I do tego wciaz zglodnialy wyjasnien. Nigdy nie umiales przyjmowac rzeczy, jakimi sa. Musiales wiedziec, skad sie biora i dlaczego.
Zapadla cisza. Jay zabral sie za zawiazywanie butow.
– Pamietasz Romow, co onegdaj przechytrzyli wodomierz w Nether Edge?
Jay momentalnie podniosl wzrok.
– Pamietam.
– Udalo ci sie kiedykolwiek zmiarkowac, jak oni to zrobili?
Jay przeczaco pokrecil glowa.
– Alchemia. Tak mi powiedziales. Joe usmiechnal sie szeroko.
– Alchemia dla laika – mowiac to, znowu zapalil playersa z bardzo zadowolona z siebie mina. – Widzisz, oni zrobili sobie formy w ksztalcie piecdziesieciopensowek. A potem zalewali je woda i mrozili. A te glupki z magistra tu pomyslaly, ze pieniadze wyparowaly.
Wybuchnal niepohamowanym smiechem.
– Tak naprawde bylo w tym wiele racji, he?
28
Jay wybral sie do Edge z talizmanem Joego spoczywajacym w kieszeni. Slonce okrywala mgla – jak zazwyczaj tego lata – ale niebo bylo rozzarzone i blade, drenujace powietrze z tlenu, a krajobraz z koloru. Pola, drzewa, kwiaty – wszystko nabralo odcienia szarosci, jak obraz na ekranie przenosnego czarnobialego telewizora Maggie. Tuz nad Nether Edge przeswitywala niewielka zamazana plama jasnosci niczym mrugajace swiatlo. Byc moze ostrzegawcze. Tego dnia Gilly nosila na sobie szorty z obcietych dzinsow i pasiasty T-shirt. Wlosy zwiazala do tylu kawalkiem czerwonej wstazki. Jadla lody sorbetowe i miala jezyk czarny od lukrecji.
– Nie bylam pewna, czy sie w koncu zdecydujesz – oznajmila.
Jay pomyslal o talizmanie w kieszeni i wzruszyl ramionami. Przeciez sa bezpieczni, powiedzial sobie. Bezpieczni. Chronieni. Niewidzialni dla wrogich oczu. Ostatecznie magia dzialala juz tak wiele razy.
– A czemu mialbym sie nie zdecydowac? Gilly wzruszyla ramionami.
– Maja tam cos w rodzaju kryjowki – powiedziala, wskazujac glowa w strone kanalu. – Jakis domek na drzewie, gdzie trzymaja wszystkie swoje rzeczy. Kilka razy widzialam, jak tam wchodzili. Idz tam, jezeli nie jestes tchorzem.
– Ja sie nie bawie w dziecinne wyzwania – oznajmil Jay.
Gilly poslala mu kpiacy usmieszek.
– Ich tam nie bedzie – przekonywala. – O tej porze wciaz urzeduja w miasteczku, podkradaja rozne rzeczy na bazarze. To tylko jakis glupi domek na drzewie, Jay. Jezeli nie jestes tchorzem, to tam pojdziesz.
W jej oczach blyskaly lobuzerskie ogniki – zielone, kocie, odbijajace bezbarwna jasnosc nieba. Skonczyla swoje lody i wrzucila efektownym lukiem opakowanie do kanalu. W ustach wciaz jednak trzymala kawalek lukrecji, niczym dopalajace sie cygaro.
– No, chyba nie jestes cykor – rzucila, calkiem niezle nasladujac ton Lee Marvina.
– No dobra. To chodzmy.
Znalezli kryjowke w poblizu sluzy. Nie byl to podniebny domek, ale niewielka szopa sklecona z materialow znalezionych na wysypisku: tektury falistej, kawalkow papy i wlokna szklanego. Miala okna z placht plastiku i drzwi najwyrazniej bedace kiedys drzwiami jakiejs starej altany. Miejsce wygladalo na opuszczone.
– No juz – poganiala go Gilly. – Ja stane na czatach. Jay zawahal sie przez moment. Gilly wyszczerzyla zeby w zuchwalym usmiechu; teraz jej twarz wydawala sie tylko jednym gigantycznym piegiem. Gdy spojrzal na nia, poczul lekki zawrot glowy.
– Pospiesz sie, dobra? – przynaglila.
Lapiac za talizman w kieszeni, Jay zdecydowanie ruszyl w strone szopy, ktora okazala sie wieksza, niz mogloby sie wydawac, gdy patrzylo sie na nia ze sciezki. Pomimo dziwacznej konstrukcji byla calkiem solidna zas na drzwiach wisiala potezna, ciezka klodka, prawdopodobnie pochodzaca z czyjejs piwnicy na wegiel.
– Sprobuj przez okno – powiedziala Gilly za jego plecami. Jay gwaltownie obrocil sie do tylu.
– Zdawalo mi sie, ze mialas stac na czatach! Gilly wzruszyla ramionami.
– Och, przeciez tutaj nie ma zywej duszy – rzucila. – No juz, sprobuj tam wejsc przez okno.
Okno bylo akurat tak duze, ze udalo mu sie przez nie wpelznac. Gilly odciagnela plastik i Jay wcisnal sie do srodka. Wewnatrz panowaly ciemnosci i unosil sie kwasny zapach ziemi oraz zatechlego dymu tytoniowego. Ponad paroma skrzynkami lezal stos kocow. Stalo pudelko z wycinkami prasowymi. Na scianie wisial plakat z oslimi uszami wyciety z jakiegos pisma dla dziewczyn. Gilly wsunela glowe w okno.
– Cos ciekawego? – spytala impertynenckim tonem.
Jay pokrecil glowa. Zaczynal sie tam czuc bardzo nieswojo i oczami wyobrazni widzial juz siebie zlapanego w potrzask tej szopy przez Zetha i jego kumpli.
– Zajrzyj do skrzynek – zarzadzila Gilly. – To tam trzymaja swoje rzeczy. Czasopisma i fajki, wszystko, co pod wedza.
Jay przesunal jedna ze skrzynek. Na ziemie posypaly sie rozmaite smieci: przybory do makijazu, puste butelki po lemoniadzie, komiksy. Poobijane radio tranzystorowe i slodycze w szklanym sloiku. Papierowa torba pelna petard i rac. Ze dwa tuziny jednorazowych zapalniczek Bica. Cztery nienapoczete paczki playersow.
– Zabierz cos – rozkazala Gilly. – Zabierz im cos. Tak czy owak, wszystko to jest kradzione.
Jay podniosl pudelko z wycinkami prasowymi. Raczej bez wiekszego przekonania rozsypal je po klepisku szopy. Potem zrobil to samo z czasopismami.
– Wez fajki – ponaglala Gilly. – I zapalniczki. Damy je Joemu.
Jay spojrzal na nia z zaklopotaniem, ale mysl o tym, ze zacznie nim pogardzac, stala sie dla niego nie do zniesienia. Wpakowal wiec do kieszeni papierosy i zapalniczki, a potem, na wyrazne zadanie Gilly, takze slodycze i petardy. Podniecony jej entuzjazmem zdarl ze sciany plakat, podeptal plyty gramofonowe i porozbijal sloiki. Majac zywo w pamieci, jak Zeth zniszczyl jego radio, zabral takze tranzystor, tlumaczac sobie, ze mu sie on swiecie nalezy. Potem porozrzucal dookola przybory do makijazu, zdeptal pod butami szminki do ust i rozbil pudelko z pudrem o sciane. Gilly przygladala sie temu wszystkiemu i zasmiewala na cale gardlo.
– Szkoda, ze nie mozemy zobaczyc ich min, jak tu wroca – wykrztusila. – Gdybysmy tylko mogli to zobaczyc.
– Ale nie mozemy – przypomnial jej Jay, szybko wypelzajac z szopy. – Chodz, zbierajmy sie stad, zanim wroca.
Zlapal ja za reke i zaczal ciagnac za soba z calych sil w gore sciezki prowadzacej do popieliska. Teraz nagle wszystko przewracalo mu sie w zoladku na mysl o tym, co zrobili. Jednak nie bylo to calkiem niemile uczucie i juz po chwili oboje wybuchneli nieokielzanym smiechem, jakby w upojeniu, przywierajac do siebie, gdy tak sie pieli sciezka.
– Och, jak zaluje, ze nie moge zobaczyc miny Glendy – wyrzucila z siebie Gilly. – Nastepnym razem musimy za brac ze soba aparat fotograficzny, zeby miec pamiatke na wieczne czasy.
– Nastepnym razem? – Ta mysl sprawila, ze smiech za marl mu na ustach.
– Oczywiscie – powiedziala to w najbardziej naturalny sposob. – Wygralismy pierwsze starcie. Teraz nie mozemy tego tak po prostu zostawic.
Podejrzewal, ze w tym momencie powinien jej powiedziec: „Gilly, na tym juz koniec. To zbyt niebezpieczne”. Jednak ja pociagalo wlasnie to niebezpieczenstwo, a on byl zbyt upojony jej podziwem, by wyrazic na glos swoje obawy. To spojrzenie jej oczu…
– Czego sie na mnie gapisz? – spytala wojowniczo.
– Wcale sie nie gapie.
– Wlasnie ze sie gapisz. Jay usmiechnal sie szeroko.
– Gapie sie na wielkiego, olbrzymiego skorka, ktory przed momentem spadl z tych krzakow na twoje wlosy.
– Sukinsyn! – wrzasnela Gilly, goraczkowo potrzasajac glowa.
– Poczekaj! Juz go mam – oznajmil, wciskajac kostki palcow w czubek jej glowy.
Gilly silnie kopnela go w kostke. A wiec wrocili do normalnosci.
Przynajmniej na chwile.
29