prawnej. Nawiasem mowiac, na dowod tego, ze starszy pan przyjal te oferte, mamy tylko jej slowo i nic poza tym.
– D’Api?
– Tak. Niejaka madame Marise d’Api. Miejscowa bizneswoman. I panska sasiadka – jej ziemia graniczy z za kupiona przez pana posiadloscia.
To wiele wyjasnialo: wrogosc Marise d’Api, zaskoczenie, gdy dowiedziala sie, ze kupil dom, a nawet te swieza farbe w pokoju na parterze. Ona po prostu z gory zalozyla, ze obejmie wszystko w posiadanie i zrobila dokladnie to samo co i on: wprowadzila sie troche za wczesnie, jeszcze przed dopelnieniem wszystkich formalnosci. Nic dziwnego, ze byla tak wzburzona! Jay postanowil, ze spotka sie z nia najszybciej jak to mozliwe i sprobuje wyjasnic cala sytuacje. Zwroci koszty poniesione na rzecz domu. Ostatecznie, jezeli mieli byc sasiadami…
Wszystkie formalnosci dobiegly konca poznym popoludniem. Jay byl juz porzadnie zmeczony. Goraczkowe negocjacje doprowadzily do tego, ze doplyw gazu mial byc przywrocony jeszcze tego samego dnia, ale na ponowne podlaczenie elektrycznosci nie nalezalo liczyc wczesniej niz za jakies piec dni. Agentka zasugerowala, by Jay zatrzymal sie w hotelu do czasu, az dom bedzie nadawal sie do zamieszkania, on jednak odmowil. Nie potrafil sie oprzec nostalgicznej atmosferze swojego opustoszalego, zapuszczonego domu. Poza tym pojawila sie powazna kwestia jego nowego manuskryptu – dwudziestu stron zapisanych na odwrocie „Niezlomnego Corteza”. Przeniesienie sie w sterylne hotelowe mury moglo zabic jego pomysl, jeszcze zanim sie narodzil na dobre. Nawet w tej chwili, gdy zaladowana zakupami taksowka wracal do Lansquenet, a w glowie huczalo mu ze zmeczenia – czul, jak silnie ciagna go ku sobie te zapisane strony, nie mogl sie wyzwolic od przymusu kontynuowania pracy, uderzania palcami w ciezko chodzace klawisze starej maszyny, podazania w obszary, w jakie prowadzila go nowa opowiesc.
Kiedy znalazl sie w domu, spostrzegl od razu, ze spiwor zniknal – podobnie jak swiece oraz karton z puszkami farb. Wszystko inne pozostalo nietkniete. Zrozumial, ze Marise zjawila sie w czasie jego nieobecnosci, by zatrzec wszelkie slady swego nielegalnego przebywania w tym domu. Bylo juz zbyt pozno, by ja odwiedzic, ale Jay obiecal sobie, ze na pewno zrobi to nazajutrz. Ostatecznie powinien zachowywac jak najlepsze stosunki ze swoja jedyna bliska sasiadka.
Skrzesal ogien w kominku i zapalil lampe naftowa – jeden ze swoich najswiezszych nabytkow – po czym ustawil ja na stole. Jay kupil takze nowy spiwor, kilka poduszek i skladane, kempingowe lozko. Z ich pomoca stworzyl sobie calkiem wygodny kacik do spania. Poniewaz jeszcze nie zapadla noc, zapuscil sie w glab domu – az do kuchni. Znajdowal sie tam piec gazowoweglowy, stary, ale wciaz dzialajacy, i kominek. Nad kominkiem wisial poczernialy, zelazny hak na rondle, pierzasty od oblepiajacych go pajeczyn. Staromodny emaliowany piec zajmowal polowe sciany, ale jego piekarnik byl zapchany mialem weglowym, na wpol spalonym drewnem i setkami pokolen martwych owadow, wiec Jay postanowil, ze wstrzyma sie z uzywaniem go do chwili, az zdola to wszystko dokladnie uprzatnac. Palniki na gaz zapalaly sie jednak lekko, bez problemu i Jay zdolal nawet zagrzac odpowiednia ilosc wody do mycia i na kawe. Potem z kubkiem w dloni wybral sie na wyprawe po domu. Dom okazal sie o wiele wiekszy, niz wczesniej mu sie zdawalo. Kilka duzych pokoi, jadalnia, spizarnie, pomieszczenia gospodarcze, wneki wielkie jak magazyny, skladziki przepastne niczym jaskinie. Do tego trzy piwnice – ale panujaca w nich ciemnosc zniechecila Jaya do eskapady w dol wyszczerbionych drewnianych schodow. Na pietrze kilka sypialni, strychy i spichlerzyki. W calym domu mnostwo rozmaitych mebli – wiele z nich mocno sfatygowanych z powodu deszczu i zaniedbania, ale wiele wciaz jeszcze zdatnych do uzytku. Dlugi stol z poczernialego od starosci drewna, poznaczony bliznami i spaczeniami; kredens w tym samym surowym stylu; krzesla i stoleczek pod nogi. Wypolerowane i odrestaurowane wygladalyby przepieknie – identycznie jak te wszystkie meble stojace w eleganckich sklepach z antykami w Knightsbridge, do ktorych tak wciaz wzdychala Kerry.
W kartonach upchnietych po katach calego domu znajdowalo sie mnostwo innych przydatnych rzeczy: naczynia stolowe na strychu, narzedzia w szopie na drewno, caly kufer obrusow i poscieli, jakims cudem zachowanej w nietknietym stanie pod pudlem pelnym potluczonych fajansow. Jay wyciagnal sztywne od krochmalu przescieradla, pozolkle na brzegach, kazde z wyhaftowanym zawilym monogramem, w ktorym inicjaly D.F. splataly sie ponad girlanda roz. Zapewne byla to wyprawa slubna jakiejs panny mlodej sprzed stu czy nawet dwustu lat.
Na gorze Jay znalazl tez i inne skarby: sandalowe puzderka z chusteczkami do nosa; miedziane rondle zmatowione szlachetna patyna; stare radio – jeszcze zapewne przedwojenne z lekko uszkodzona obudowa i pokretlami wielkimi niczym galki u drzwi. Najwspanialszy jednak wydal mu sie olbrzymi kredens na przyprawy, wykonany z czarnego debu, z szufladami wciaz jeszcze opisanymi zblaklym atramentem w kolorze ochry –
Joe z miejsca zakochalby sie w tym meblu.
Niepostrzezenie zapadly ciemnosci i Jay, acz niechetnie, zrezygnowal z dalszej eksploracji domu. Zanim polozyl sie na nowym poslaniu, jeszcze raz starannie zlustrowal stan swojej kostki: byl zaskoczony i bardzo uradowany, gdy ujrzal w jak niezwyklym tempie zranione miejsce sie goi. Teraz w zasadzie nawet nie potrzebowal juz masci z arniki, po ktora przezornie wstapil do apteki w Agen.
Pokoj nagrzal sie przyjemnie, zar z kominka tanczyl cieplym refleksem na pobielonych scianach. Wciaz jeszcze bylo wczesnie – nie pozniej niz osma – ale juz bardzo dokuczalo mu zmeczenie, polozyl sie wiec na lozku i, wpatrzony w ogien, zaczal snuc plany na nadchodzacy dzien. Zza zamknietych okiennic dobiegal poswist wiatru w ogrodzie, ale dzisiejszego wieczoru ten dzwiek nie niosl ze soba niczego zlowieszczego. Wrecz przeciwnie – w jakis niesamowity sposob wszystkie odglosy wydaly mu sie teraz swojsko znajome: szum bryzy, niedalekiej rzeki, stworzen nocy nawolujacych sie w mroku, a takze plynacy ponad bagniskami dzwiek koscielnego dzwonu. Ogarnela go nagla fala nostalgia – za Gilly, za Joem, za Nether Edge i tym ostatnim dniem na torowisku ponizej Pog Hill Lane; za tymi wszystkimi przezyciami, ktorych nigdy nie opisal w „Ziemniaczanym Joe”, poniewaz byly zbyt naznaczone rozczarowaniem, by umial je ubrac w slowa.
Wydal z siebie senny, chrapliwy smiech. Sytuacje przedstawione w „Ziemniaczanym Joe” niewiele mialy wspolnego z faktycznymi wydarzeniami. Byly czystym wymyslem, tesknym marzeniem, naiwnym odtworzeniem owych magicznych, strasznych miesiecy. Nadawaly znaczenie czemus, co bylo tego znaczenia calkowicie pozbawione. W powiesci Jaya Joe byl rubasznym, przyjaznym staruszkiem, wprowadzajacym go w dorosle zycie, natomiast Jay stanowil uosobienie swawolnego chlopca, uroczo niewinnego. Podkoloryzowal wlasne dziecinstwo, okres dojrzewania przedstawil jako czarowny czas. W zapomnienie poszly wszystkie te chwile, gdy starszy pan smiertelnie go nudzil, meczyl, doprowadzal do wscieklosci. W zapomnienie poszly te momenty, ktore kazaly Jayowi wierzyc w szalenstwo Joego. Nie wspomnial tez slowem o jego zniknieciu, zdradzie i klamstwach; wszystko zostalo przyklepane, wygluszone przez nostalgie. Nic dziwnego, ze kazdy zachwycal sie ta powiescia. Ucielesniala triumf oszustwa, zwyciestwo fanaberii nad rzeczywistoscia, przedstawiala dziecinstwo, jakie kazdy chcialby miec, ale ktorego nikt tak naprawde nigdy nie mial. „Ziemniaczany Joe” to byla ksiazka, ktora moglby napisac sam Joe. Stanowila kwintesencje najgorszego klamstwa: tresci pelnej polprawd, ale zafalszowanej w swej istocie.
– Trzeba ci bylo wrocic, wiesz? – oznajmil Joe rzeczowym tonem. Rozsiadl sie na stole tuz obok maszyny do pisania, trzymajac w dloni kubek z herbata. Tym razem zamiast koszulki z logo Thin Lizzy mial na sobie T-shirt z trasy koncertowej Pink Floydow promujacej plyte „Animals”.
– Czekala wtedy na ciebie, ale zes sie nie pojawil. A ona nie zaslugiwala na cos takiego, chlopcze. Nawet pietnastolatek powinien zdawac sobie z tego sprawe.
Jay wpatrywal sie w niego wytrzeszczonymi oczami. Joe robil wrazenie istoty z krwi i kosci. Jay przytknal dlon do czola, ale bylo chlodne.
– Joe.
Oczywiscie zdawal sobie sprawe, o co chodzi. To rezultat tego ciaglego rozmyslania o starym przyjacielu, podswiadomego pragnienia odnalezienia go w tym miejscu, urzeczywistnienia najzarliwszego pragnienia Joego.
– Nigdy nie probowales sie dowiedziec, dokad pojechaly, he?
– Nie.
Czul sie idiotycznie, przemawiajac do wytworu wlasnej wyobrazni, ale jednoczesnie ogarnialo go szczegolne ukojenie. Joe zdawal sie sluchac jego slow nadzwyczaj uwaznie, z glowa lekko przechylona na jedna strone, z kubkiem trzymanym miekko w palcach.
– I kto to mowi! Ty, ktory mnie opusciles. Po tym wszystkim, co obiecales. Zostawiles mnie i nawet nie po wiedziales slowa na pozegnanie. – Mimo ze byl to tylko sen, Jay uslyszal gniew wrzacy we wlasnym glosie. – I te raz to wlasnie ty mi mowisz, ze ja powinienem byl wrocic.
Joe wzruszyl ramionami, nieporuszony.
– Ludzie ruszaja przed siebie – stwierdzil ze spokojem. – By sie odnalezc, by sie zatracic – niewazne. Wybrac swoje przeznaczenie. Czyzez ty nie robisz tego wlasnie w tej chwili? Czy nie uciekasz?
– Nie wiem – odparl Jay. – Sam nie wiem, co robie.
– Ta Kerry, i w ogole – ciagnal Joe, jakby wcale nie slyszal slow Jaya. – Ona byla calkiem inna. Nigdy nie wiedziales, gdzie twoje szczescie. – Usmiechnal sie szeroko. – Czy wiesz, ze ona nosi zielone szkla kontaktowe?
– Co takiego?
– Szkla kontaktowe. Jej oczy tak naprawde sa niebieskie. Tyle czasu, a ty nie miales pojecia.
– To jakis idiotyzm – wymamrotal Jay. – Poza tym ciebie tutaj wcale nie ma.
– Tutaj? Tutaj? – Joe zwrocil sie ku niemu, odsuwajac czapke na tyl glowy swoim charakterystycznym gestem, ktory Jay tak swietnie pamietal. I do tego szczerzyl zeby w znamiennym usmiechu, pojawiajacym sie na jego twarzy zawsze wtedy, gdy zmierzal powiedziec cos bulwersujacego.
– A ktoz to wie, co to znaczy tutaj? Kto ci powiedzial, ze ty sam jestes w tym miejscu?
Jay zamknal oczy. Sylwetka Joego zamajaczyla na jego siatkowce niczym cma bijaca o szybe.
– Zawsze nienawidzilem takich twoich tekstow.
– Jakich?
– Tego calego mistycznego szamanstwa. Joe zasmial sie pod nosem.
– Filozofia prosto z Orientu, chlopcze. Poznalem ja wsrod mnichow w Tybecie, w czasach gdy tak wiele podrozowalem.
– Ty nigdy nie podrozowales – zachnal sie Jay. – W kazdym razie nie dalej niz do autostrady Ml.
I zaraz potem zapadl w sen przy akompaniamencie smiechu Joego.
26