Pierwsza rzecza, ktora Jay zrobil nastepnego dnia, bylo udanie sie na poszukiwania najblizszego przedsiebiorstwa budowlanego. Dom wymagal rozlicznych napraw i choc czesc z nich Jay zapewne mogl wykonac sam, wiekszosc prac powinien jednak powierzyc odpowiednim fachowcom. Mial szczescie znalezc taki zaklad na miejscu. Byl pewien, ze sciagniecie ekipy z Agen kosztowaloby go duzo wiecej. Przedsiebiorstwo bylo calkiem spore i zajmowalo znaczny obszar. Na tylach zgromadzono wiele drewna w sagach. Wzdluz scian staly ramy okienne i oscieznice drzwiowe. Glowny warsztat miescil sie w odpowiednio przebudowanym, niskim budynku gospodarskim. Powieszony nad drzwiami szyld glosil: CLAIRMONT – MEUNUISER IEPANNE AUX CONSTRUCTION.
Nieopodal drzwi lezaly tez fragmenty niedokonczonych mebli, elementy ogrodzen, kawaly betonu, kafelki oraz dachowki. Nazwisko glownego majstra brzmialo Georges Clairmont. Byl to niski, przysadzisty mezczyzna ze smetnie opadajacymi wasami, w bialej koszuli gdzieniegdzie poszarzalej od potu. Mowil z silnym miejscowym akcentem, ale powoli, z namyslem, i to dawalo Jayowi czas na zrozumienie jego slow. Okazalo sie, ze w taki czy inny sposob wszyscy w Lansquenet juz sie dowiedzieli o jego pojawieniu w wiosce. Jay podejrzewal, ze to za sprawa Josephine. Robotnicy zatrudnieni przez Clairmonta – czterech mezczyzn w ubabranych farba kombinezonach i z czapkami nacisnietymi na oczy dla ochrony od slonca – przygladalo mu sie z zaciekawieniem, gdy przechodzil przez podworze. Z szybkiej wymiany slow w miejscowym dialekcie zdolal wylapac slowo
– Do pracy, eh, natychmiast z powrotem do pracy!
Jay pochwycil wzrok jednego z robotnikow – mezczyzny o rudych wlosach podtrzymywanych do tylu bandana – i usmiechnal sie szeroko. Rudzielec odpowiedzial mu usmiechem, zaslaniajac dlonia polowe twarzy, by skryc jej wyraz przed Clairmontem. Zaraz potem Jay postapil za majstrem w strone biura.
Bylo to duze, przyjemnie chlodne pomieszczenie, przywodzace na mysl hangar. Niewielki stolik ustawiony w poblizu drzwi sluzyl za biurko – uginal sie pod papierami, segregatorami i telefonem z faksem. Tuz obok telefonu stala butelka wina i dwie male szklaneczki. Clairmont napelnil je trunkiem, po czym jedna z nich wreczyl Jayowi.
– Dziekuje.
Wino bylo ciemnoczerwone, niemal czarne, o niezwykle bogatym bukiecie. Smakowalo doskonale i Jay nie omieszkal o tym wspomniec.
– Takie wlasnie byc powinno – stwierdzil Clairmont. – Jest produktem naszej ziemi. Uprzedni wlasciciel panskiej posiadlosci, Foudouin, byl doskonalym producentem wina. Hodowal swietne winogrona na dobrej, zyznej glebie.
– Przypuszczam, ze zechce pan przyslac kogos na ogledziny budynku – oznajmil Jay.
Clairmont wzruszyl ramionami.
– Dobrze znam ten dom. Ostatni raz bylem tam nie dalej, jak w zeszlym miesiacu. Nawet przygotowalem drobny kosztorys.
Spostrzegl zaskoczenie Jaya i usmiechnal sie szeroko.
– Zabrala sie za prace juz w grudniu – oznajmil. – Podmalowala co nieco, otynkowala. Taka byla pewna swojej umowy ze starym.
– Marise d’Api?
– A ktoz by inny? Ale on potem ubil interes ze swoim bratankiem. Staly dochod – sto tysiecy frankow rocznie az do smierci – za prawa do domu i gruntow. Byl juz za stary, by pracowac. I zbyt uparty, by opuscic swoj dom. A nikt inny nie chcial tej posiadlosci – tylko ona. W dzisiejszych czasach nie ma juz pieniedzy z uprawy ziemi, ale gdy idzie o dom, to hoho! – Clairmont wzruszyl wymownie ramio nami. – Tyle ze z nia sprawy maja sie inaczej. Jest uparta. Miala na oku te ziemie juz od lat. Czekala przyczajona. Niekiedy uszczknela kesek tu czy tam. Ale na niewiele jej sie to zdalo, a? – Clairmont wybuchnal swoim charakterystycznym krotkim, rytmicznym smiechem. – Powiedziala, ze nigdy nie zleci mi zadnych robot. Przywiezie majstra z miasta, a nie bedzie nic dluzna nikomu z wioski. Chociaz wiadomo, ze wiekszosc i tak chcialaby zrobic sama – mowiac to, potarl kciukiem o srodkowy palec w wymownym gescie. – Nie ma za wiele oszczednosci – wyjasnil, wychylajac do konca wino. – Niczego nie ma za wiele.
– Sadze, ze powinienem zaoferowac jej jakas rekompensate pieniezna – stwierdzil Jay.
– A czemuz to? – Clairmont wygladal na rozbawionego.
– No coz, jezeli poniosla jakies naklady… Clairmont zarechotal chrapliwie.
– Rekompensate pieniezna! O ile znam zycie, ona rabowala to miejsce. Niech sie pan przyjrzy swoim ogrodzeniom, swoim zywoplotom. Wtedy zobaczy pan, jak zostaly poprzesuwane kilkanascie metrow tutaj, kilka metrow owdzie. Podgryza panska ziemie niczym zglodnialy szczur. Robila tak przez wiele lat, gdy wydawalo jej sie, ze stary tego nie zauwaza, a potem, kiedy umarl… – Clairmont ponownie wzruszyl wymownie ramionami. – Aaa, monsieur Mackintosh, ona to chodzaca trucizna, prawdziwa zmija. Znalem jej meza biedaczyne i chociaz nigdy sie na nia nie uskarzal, chcac nie chcac, slyszalem to i owo.
I znowu to szczegolne wzruszenie ramion – filozoficzne i zdecydowane zarazem.
– Niech jej pan nic nie daje, monsieur Mackintosh. Prosze przyjsc do mnie dzisiejszego wieczoru. Pozna pan moja zone. Zjemy razem obiad i bedziemy mogli omowic panskie plany wzgledem posiadlosci Foudouin. Z tego domu mozna zrobic cudowne wakacyjne miejsce, monsieur. Kiedy sie jest gotowym zainwestowac, nie ma rzeczy nie mozliwych. Ogrod mozna calkowicie przeprojektowac, wymienic wszystkie rosliny. Odbudowac sad. Dodac basen. Pociagnac sciezki, jak w willach w Juan les Pins. Zainstalowac fontanny. – Oczy Clairmonta plonely ogniem zaangazowania.
Jay odparl na to ostroznym glosem:
– Coz, prawde mowiac, nie planowalem niczego poza najpotrzebniejszymi pracami renowacyjnymi.
– Oczywiscie, oczywiscie. Ale na reszte tez przyjdzie czas, eh? – Poklepal Jaya przyjacielsko po ramieniu. – Moj dom stoi tuz obok glownego placu. Rue des Francs Bourgeois. Numer cztery. Moja zona marzy o tym, by pana poznac – jest pan teraz slawna osobistoscia w naszej wiosce. Bedzie uszczesliwiona, jezeli zechce pan przyjac nasze zaproszenie – jego usmiech na wpol proszacy, a na wpol pozadliwy byl dziwnie zarazliwy. – Prosze koniecznie zjesc z nami obiad. Sprobowac
Jay oczekiwal prostego posilku. Codziennej strawy w towarzystwie majstra budowlanego i jego zony – malej i nijakiej, w fartuchu, chustce na glowie lub o slodkiej rozowej twarzy z jasnymi ptasimi oczami jak Josephine z kawiarni. Z poczatku wszyscy zapewne beda czuc zazenowanie i mowic niewiele, zona rozleje zupe do fajansowych misek i z rumiencami na twarzy zacznie wysluchiwac komplementow. Potem na stole zjawi sie tarta domowej roboty, czerwone wino, oliwki, a takze ostre papryczki w zalewie z oliwy przyprawianej ziolami. A nazajutrz majster i jego zona opowiedza wszystkim sasiadom, ze ten nowy Anglik okazal sie
Rzeczywistosc jednak okazala sie zupelnie inna.
Drzwi otwarla mu pulchna, elegancka pani, w gustownym blizniaczku i szpilkach o kolorze pudrowego blekitu, ktora na jego widok wydala okrzyk radosci. Jej maz, wygladajacy jeszcze zalobniej niz zazwyczaj, w ciemnym garniturze i pod krawatem, pomachal mu ponad ramieniem zony. Z glebi domu dochodzila muzyka i odglosy rozmowy, a ostentacyjnosc wnetrza, ktore dojrzal katem oka sprawila, ze az zamrugal z wrazenia. W czarnych dzinsach i T-shircie pod prosta czarna marynarka poczul sie nagle nadzwyczaj niestosownie.
Poza Jayem u Clairmontow byla jeszcze trojka gosci. Pani domu – Caroline – przedstawila ich, rozdajac jednoczesnie drinki: „Nasi przyjaciele, Toinette i Lucien Merle oraz Jessica Mornay, wlascicielka butiku w Agen”, wciskajac policzek w policzek Jaya, a koktajl na szampanie w jego wolna dlon.
– Tak bardzo pragnelismy pana poznac, monsieur Mackintosh… A moze moge mowic ci Jay?
Gdy chcial juz kiwnac glowa, zostal sila wcisniety w fotel.
– Oczywiscie, musisz sie zwracac do mnie per Caro. To tak cudownie miec w wiosce kogos nowego – kogos kulturalnego – bo przeciez kultura jest taka istotna, nieprawdaz?
– Och, tak – westchnela Jessica Mornay, wpijajac mu w ramie czerwone paznokcie, duzo za dlugie, by mogly byc naturalne. – To znaczy, Lansquenet jest cudownie nieskazone cywilizacja, jednak niekiedy wyksztalcony czlowiek teskni za czyms wiecej. Jay, musisz nam o sobie opowiedziec. Georges powiedzial, ze jestes pisarzem.
Jay uwolnil z uscisku swe ramie, po czym z rezygnacja poddal sie nieuniknionemu. Zaczal odpowiadac na niezliczone pytania. Czy jest zonaty? Nie? Ale zapewne ma kogos na stale? Jessica blysnela zebami, po czym przysunela sie blizej. By odciagnac jej uwage od wlasnej osoby, zaczal wykazywac zainteresowanie banalami. Merle’owie, drobni i eleganccy w identycznych kaszmirowych swetrach, pochodzili z polnocy. On byl kupcem win i pracowal dla jakiejs niemieckiej firmy handlowej. Toinette pracowala dla lokalnej gazety. Jessica natomiast stanowila filar miejscowego teatru amatorskiego – „Antygona w jej wykonaniu to byl doprawdy
Strescil im fabule „Ziemniaczanego Joe”, o ktorym kazdy slyszal, ale nikt nie czytal. Potem wywolal piski podniecenia u Caro, gdy oznajmil, ze wlasnie rozpoczal pisanie nowej powiesci. Kuchnia Caro, podobnie jak jej dom, byla pelna ozdobnikow; Jay pochwalil
Zanim posilek dobiegl konca, zrobila sie niemal polnoc. Przy ptifurkach i kawie bol glowy zelzal nieco i Jay mogl ponownie przylaczyc sie do konwersacji. Clairmont, z poluzowanym krawatem i spocona, pokryta plamami twarza, oznajmil:
– Nie ma co ukrywac, ze juz czas najwyzszy, by Lansquenet zaistnialo wreszcie w swiadomosci ludzi, eh? Moglibysmy odniesc podobny sukces jak pobliskie Le Pinot, gdybysmy sie tylko odpowiednio zorganizowali.
Caro pokiwala potakujaco glowa. Jay rozumial ja o wiele lepiej niz jej meza, ktorego akcent stawal sie coraz dziwniejszy wraz z iloscia oproznionych kieliszkow wina. Siedziala naprzeciwko, na poreczy fotela, ze skrzyzowanymi nogami i papierosem w dloni.
– Jestem pewna, ze teraz, gdy Jay przylaczyl sie do naszej malej spolecznosci – mowiac to, usmiechnela sie szeroko poprzez dym – wszystko nagle ruszy z miejsca. Zmieni sie atmosfera. Ludzie zaczna dazyc do rozwoju. Bog wie, ze poswiecilam naszej miejscowosci nadzwyczaj wiele pracy – udzielalam sie i w kosciele, i w teatrze, i w towarzystwie literackim. Jestem pewna, ze wkrotce Jay ze chce wyglosic pogadanke dla naszego kolka pisarskiego.
Jay usmiechnal sie niezobowiazujaco.
– Jestem pewna, ze tak! – wykrzyknela promiennie Caro, jak gdyby Jay juz ja o tym solennie zapewnil. – Uosabiasz to, czego Lansquenet potrzebuje najbardziej: powiew swiezego powietrza. Nie chcialbys chyba, zeby ludzie pomysleli sobie, ze zatrzymujemy cie tylko dla siebie?