– Mnie sie tu podoba dlatego, ze jest tak, jak jest – oznajmil.

Clairmont westchnal gleboko.

– Ty i La Paienne d’Api – westchnal ponownie. – Zadne z was nie ma dostatecznie szerokiej wizji. Te grunty oddane w odpowiednie rece warte bylyby fortune. Szalenstwem jest trzymanie ich w takim stanie, podczas gdy kilka domkow letniskowych…

Jay z trudem przebijal sie przez jego wymowe i akcent.

– La Paienne? Bezboznica? – przetlumaczyl z wahaniem. Clairmont rzucil glowa w strone sasiedniej farmy.

– Marise w pelnej krasie. Kiedys mowilismy na nia La Parisienne. Ale to drugie okreslenie pasuje do niej duzo lepiej, eh? Nigdy nie pojawia sie w kosciele. Nigdy nie ochrzcila dziecka. Nigdy z nikim nie rozmawia. Nigdy sie nie usmiecha. Trzyma sie pazurami tej swojej ziemi z uporczywej zlosliwosci, a tymczasem kto inny… – Wzruszyl gwaltownie ramionami. – Bof, to nie moja sprawa, eh? Ale na twoim miejscu, monsieur Jay, trzymalbym zawsze drzwi zamkniete na klucz. Ona jest szalona. A od lat miala oko na te ziemie. Jezeli tylko zdola, zrobi ci cos zlego.

Jay sciagnal brwi na wspomnienie potrzaskow rozlozonych wokol domu.

– Pewnego razu omal nie zlamala nosa Mireille – ciagnal Clairmont. – I to tylko dlatego, ze starsza pani podeszla do jej coreczki. Po tym incydencie Marise juz nigdy nie pokazala sie w wiosce. Jezdzi do La Percherie na motorze. Widzialem tez, jak jezdzila do Agen.

– A kto wowczas opiekuje sie jej corka? Clairmont wzruszyl ramionami.

– Nikt. Przypuszczam, ze po prostu zostawia ja sama w domu.

– A co na to sluzby socjalne?

– Bof. W Lansquenet? Musieliby tu przyjechac z Agen czy Montauban, a moze nawet z Tuluzy. Kto by sie fatygowal taki szmat drogi? Mireille juz kiedys probowala ich sciagnac. Nawet pare razy. Ale d’Api jest sprytna. Zbila ich wszystkich z pantalyku. Mireille najchetniej adoptowalaby dziecko, gdyby tylko mogla. Jest bogata. Poparla by ja rodzina. Ale w jej wieku, na dodatek z dzieckiem, ktore jest gluche, mysle, ze…

Jay wbil w niego wzrok.

– Gluche dziecko?

Clairmont wygladal na zdziwionego.

– O, tak. Nie wiedziales? Od malenkosci. Dlatego niby to tylko ona ma wiedziec, jak sie z nia obchodzic. – Pokrecil glowa. – To ja tu trzyma. Dlatego tez nie moze wrocic do Paryza.

– Dlaczego? – spytal Jay prawdziwie zaciekawiony.

– Z powodu pieniedzy – oznajmil sucho Clairmont, oprozniajac szklanke.

– Alez farma na pewno jest wiele warta.

– Och, oczywiscie – zgodzil sie Clairmont. – Tyle ze do niej nie nalezy. Jak myslisz, czemu tak bardzo zalezalo jej na ziemi Foudouina? Ona przeciez tylko dzierzawi ten grunt. Gdy dzierzawa wygasnie – bedzie sie musiala stad wyniesc. Chyba ze przedluzy umowe, ale po tym wszystkim nie ma wiele szans.

– Czemu? Od kogo to zalezy?

Clairmont oproznil kolejna szklaneczke i oblizal z ukontentowaniem usta.

– Od Pierre Emile’a Foudouina. Czlowieka, ktory sprzedal ci te posiadlosc. Stryjecznego wnuka Mireille.

Chwile pozniej wyszli na podjazd, by przyjrzec sie przedmiotom przywiezionym przez Clairmonta. Byly tak ohydne, jak Jay sie spodziewal. Jednak w owej chwili jego umysl zaprzatalo zupelnie co innego. Zaoferowal Clairmontowi 500 frankow za caly transport; majster na moment wybaluszyl oczy, ale szybko dal sie przekonac do ceny. Chytrze przymruzyl oko:

– Ma sie nos do dobrych interesow, eh?

Po czym schowal banknot w brunatnej, stwardnialej dloni tak blyskawicznie, jakby wykonal jakas efektowna karciana sztuczke.

– Nic sie nie martw. Znajde ci duzo wiecej podobnych okazow!

I zaraz odjechal. Wyziew z jego rury wydechowej wzniecil na podjezdzie rozowy pyl. Teraz Jay musial zabrac sie za sortowanie pozostawionego szmelcu.

Nawet po tak wielu latach nauka Joego nie poszla w las: Jay wciaz nie potrafil sie zdobyc na wyrzucenie czegos, co mogloby sie okazac przydatne. Mimo ze jeszcze chwile temu byl pewien, ze caly ladunek ciezarowki Clairmonta posluzy mu jedynie za material opalowy, zlapal sie nagle na zastanawianiu nad uzytecznoscia poszczegolnych przedmiotow. Z tych oszklonych drzwi, peknietych posrodku, zapewne udaloby sie zrobic calkiem sensowny inspekt. Zas te wszystkie sloiki, postawione do gory nogami nad mlodymi roslinkami, chronilby je od wiosennych, przygruntowych przymrozkow. W ten sposob, powoli, rupiecie przywiezione przez Clairmonta znajdowaly swoje miejsce w ogrodzie czy winnicy. Jay nawet znalazl zastosowanie dla festynowej glowy smoka. Osadzil ja na paliku plotu odgradzajacego jego ziemie od ziemi Marise i skierowal pyskiem w strone jej domu. Z otwartej paszczy wylewal sie czerwony jezor, a zolte slepia zdawaly sie swiecic w promieniach slonca. Magiczne zaklinanie na odleglosc – tak nazwalby to Joe – podobne umieszczaniu gargulcow na dachach gotyckich katedr. Jay zastanawial sie przez chwile, co o tym pomysli La Paienne.

32

Pog Hill, lato 1977

Wspomnienia Jaya z tego ostatniego lata byly tak zamazane, jak z poprzednich lat ostre i wyraziste. Zlozylo sie na to wiele rzeczy – na przyklad blade, niespokojne niebo, o dziwnym swietle, ktore kazalo mu mruzyc oczy i przyprawialo o bol glowy. Joe zdawal sie dosc odlegly duchem, a do tego obecnosc Gilly sprawiala, ze nie prowadzili juz dlugich dyskusji, jak poprzedniego roku. No i sama Gilly… Kiedy lipiec przeszedl w sierpien, Gilly wciaz goscila w jego podswiadomosci. Jay coraz czesciej lapal sie na rozmyslaniach o niej. Przyjemnosc przebywania w jej obecnosci byla macona niepewnoscia, zazdroscia i jeszcze innymi uczuciami, ktorych nie potrafil nazwac. Znajdowal sie w stanie nieustannego pomieszania. Czesto ogarnial go niemalze wsciekly gniew, choc zupelnie nie wiedzial dlaczego. Nieustajaco klocil sie z matka, ktora draznila go o wiele bardziej niz zazwyczaj – wszystko tego lata draznilo go bardziej – odnosil wrazenie, ze ma na wierzchu zywe cialo, ktore ostro reaguje kazdym odkrytym nerwem. Kupil plyte Sex Pistols „Pretty Vacant” i odsluchiwal ja na caly regulator w swoim pokoju, wywolujac tym przerazenie dziadkow. Marzyl o przekluciu sobie uszu. Chodzil wraz z Gilly do Edge, gdzie toczyli wojny z gangiem Glendy i napelniali worki uzytecznymi rupieciami, by je zawlec do domu Joego. Niekiedy pomagali Joemu w pracach na dzialce, a on opowiadal im wowczas o swoich podrozach, pobycie w Afryce wsrod Masajow i wedrowkach po Andach. Jednak wowczas jego opowiesci nagle wydaly sie Jayowi powierzchowne, sztucznie wydumane, jakby tak naprawde mysli Joego koncentrowaly sie zupelnie na czym innym. Rytual ochrony terenu tez niespodziewanie ulegl drastycznemu skroceniu – zaledwie do paru minut sprowadzajacych sie do zapalenia kadzidelka i rozrzucenia malej saszetki ziol. W owym czasie nie przyszlo mu do glowy sie nad tym zastanawiac, ale potem nagle wszystko zrozumial. Joe juz wtedy wiedzial co i jak. Juz wtedy podjal ostateczna decyzje.

Pewnego dnia zabral Jaya do swojego pokoju i ponownie pokazal mu kredens z nasionami. Od czasu gdy zrobil to po raz ostatni, minal ponad rok. Teraz ponownie pokazal mu tysiace nasion opakowanych w koperty czy zwitki gazet, opatrzonych odpowiednimi napisami, gotowych do wysiania. W polmroku – okna wciaz byly zabite deskami – kredens wygladal na zakurzony, zaniedbany, a opakowania z wyblaklymi nalepkami na skruszale z powodu wieku.

– Nie wyglada imponujaco, he? – zagail Joe, przesuwajac palcem po zakurzonym blacie kredensu.

Jay pokrecil glowa. Pokoj pachnial stechlizna i wilgocia, jak kuchnia, w ktorej rosly pomidory. Joe usmiechnal sie raczej smutno.

– Nigdy nie daj sie nabrac na pozory, chlopcze. Kazde jedno z tych nasion jest doskonale. Mozesz je wysiac w dowolnej chwili, a wyrosnie z niego piekna roslina. Wystrzeli w gore niczym strzala. Z kazdego jednego. – Polozyl reke na ramieniu Jaya. – Zapamietaj me slowa, pozory nic nie znacza. Liczy sie to, co we wnetrzu. Magia zawarta w samej istocie rzeczy.

Ale Jay juz go wowczas nie sluchal. Tego lata w zasadzie w ogole nikogo nie sluchal dosc uwaznie – byl zbyt zajety wlasnymi myslami, zbyt pewny, ze to, co ma przed soba, bedzie trwac w nieskonczonosc. I dlatego potraktowal te nostalgiczna dygresje Joego jak kolejne kazanie osoby doroslej; kiwal niezobowiazujaco glowa, ale naprawde czul sie zgrzany i znudzony. Dusil sie w zatechlym powietrzu i tylko marzyl o tym, by sie stamtad wydostac.

Dopiero jakis czas pozniej dotarlo do niego, ze byc moze w ten sposob Joe probowal sie z nim pozegnac.

33

Lansquenet, marzec 1999

Gdy wszedl do domu, zobaczyl, ze Joe czeka na niego i krytycznym wzrokiem zerka przez okno na zapuszczony warzywnik.

– Powinienes cos z tym zrobic, chlopcze – oznajmil Jayowi, gdy ten tylko otworzyl drzwi. – Jesli sie zaraz nie zabierzesz za ogrod, tego lata juz nic z niego nie bedzie. Musisz go przekopac i odchwascic, poki jeszcze czas. Zadbac o jablonie, i w ogole. Sprawdzic, czy nie dusi ich jemiola. Jezeli sie nie zatroszczysz o swoje drzewa – jemiola je zabije.

Przez ostatni tydzien Jay niemal przyzwyczail sie do naglych wizyt starszego pana. W pewien niewytlumaczalny sposob zaczal nawet ich wyczekiwac, wmawiajac sobie, ze to nieszkodliwe majaki – wynajdujac blyskotliwe, postjungowskie wytlumaczenia na ich ciagle nawroty. Dawny Jay – Jay z 1975 roku – rozkoszowalby sie podobnym doswiadczeniem. Ale tamten Jay sklonny byl wierzyc we wszystko. Chcial we wszystko wierzyc. W byty astralne, kosmitow, zaklecia, szczegolne rytualy, w magie. Niezwykle objawienia byly dla owego Jaya chlebem powszednim. Tamten Jay w nie wierzyl – ufal w ich moc. Obecny Jay wiedzial swoje.

A mimo to wciaz widywal starszego pana – chociaz juz nie wierzyl w zjawiska nadprzyrodzone. Wmawial sobie, ze to czesciowo wynik samotnosci, a czesciowo nowej ksiazki – obcego tworu powstajacego na kartach „Niezlomnego Corteza”. Proces tworzenia po trosze przypomina stan popadania w

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату