gdy saczyl kawe i obserwowal przechodzacych w poblizu ludzi.
– Czy nie opowiadalam ci o Arnauldzie i jego swini do szukania trufli? Albo o tym, jak Armande przebral sie za Niepokalane Poczecie i zaczail na Arnaulda na cmentarzu? To posluchaj…
Wiele historii dotyczylo jej najlepszej przyjaciolki, Vianne, ktora wyjechala z wioski kilka lat temu, oraz ludzi dawno juz umarlych, ktorych nazwiska nic mu nie mowily. Jednak Josephine nie ustawala w swoich wysilkach. Byc moze tez czula sie samotnie. Poranni bywalcy kawiarni z reguly siedzieli w milczeniu – byli to glownie starzy mezczyzni. Wiec pewnie obecnosc kogos mlodszego, kto moglby stanowic widownie, sprawiala jej przyjemnosc. I w ten sposob, kawalek po kawalku, opera mydlana z zycia Lansquenet sous Tanne zaczela go wciagac w swoja fabule.
Jay zdawal sobie sprawe, ze jest tu wciaz swoistym dziwolagiem. Niektorzy ludzie wpatrywali sie w niego z otwarta ciekawoscia. Inni sie usmiechali. Wiekszosc zachowywala dystans – gdy go mijali, byli uprzejmie chlodni, pozdrawiali go krotkim skinieniem glowy i spojrzeniem spod oka.
Zazwyczaj przychodzil do „Cafe des Marauds” na kufelek malego jasnego badz filizanke
Miedzy siodma a osma obok kawiarni przechodzilo sporo osob, glownie kobiet, niosacych bochenki chleba lub papierowe torby pelne croissantow z piekarni Poitou. O osmej dzwon koscielny wzywal wiernych na msze. Jay bez trudu ich rozpoznawal. Mieli na twarzach uroczysty wyraz niecheci do swoich odswietnych, wiosennych plaszczy, wypolerowanych butow, kapeluszy i beretow, ktore wyroznialy ich z tlumu. Zawsze wsrod nich byla Caro Clairmont z mezem; on – niezdarny w wyjsciowych, ciasnych butach, ona – elegancko spowita w jedwabne szale. Kiedy przechodzili obok, pozdrawiala Jaya wylewnym machnieciem dloni i okrzykiem: „Jak sie posuwa ksiazka?”. Natomiast jej maz wital go krotkim skinieniem glowy, po czym spieszyl naprzod, przygarbiony, pokorny. W czasie gdy odprawiala sie msza, na tarasie kawiarni zbieralo sie coraz wiecej starszych mezczyzn, by pic
W ciagu dnia Clairmont dozorowal prace remontowe w domu Jaya. Parter juz wygladal duzo lepiej, a dach byl niemal ukonczony, jednak Jay swietnie wyczuwal, jak bardzo Georges byl rozczarowany jego brakiem ambicji. Clairmontowi marzyly sie oranzerie i kryte baseny plywackie, jacuzzi i projektowane przez architektow krajobrazu trawniki. Trzeba jednak przyznac, ze wykazal sie filozoficznym spokojem, gdy Jay oznajmil mu, ze nie zamierza mieszkac w willi jakby zywcem wyjetej z SaintTropez.
–
Wzdychajac ciezko, postanowil wiec ze spokojem poddac sie nieuniknionemu.
W czwartek zobaczyl Marise po raz pierwszy od czasu ich nocnego, krotkiego spotkania. Wracal do domu z porannego spaceru z bochenkiem chleba wetknietym pod ramie. W miejscu gdzie stykaly sie ich grunty, rosl zywoplot z tarniny, a wzdluz niego biegla sciezka. Zywoplot byl mlody, trzy – najwyzej czteroletni, tak ze swiezy marcowy odrost w zasadzie nie tworzyl jeszcze odpowiednio gestej zaslony. Stad tez Jay mogl wyraznie dojrzec linie dawnego, wycietego zywoplotu – nierowny rzadek karczu nieudolnie pokryty swieza skiba. Podswiadomie oszacowal dzielaca zywoploty odleglosc. A wiec Clairmont mial racje. Przesunela granice o mniej wiecej piecdziesiat stop. Zapewne wtedy, gdy stary Foudouin po raz pierwszy zapadl na zdrowiu. Jay zaczal uwazniej przezierac przez tarnine, lekko zaintrygowany. Roznica pomiedzy jej strona pola a jego byla uderzajaca. U niego winorosl, od dawna nieprzycinana, rozrastala sie zdziczala, niemal niepuszczajaca nowych pedow poza kilkoma brunatnymi paczkami na wasach. Jej zostala starannie przycieta, na dwanascie cali od gruntu, w oczekiwaniu na lato. Po stronie Marise nie bylo ani sladu chwastow; pomiedzy skibami rownymi i wyrazistymi biegla aleja wystarczajaco szeroka, by zmiescil sie tam maly ciagnik. Po stronie Jaya rzedy wpadaly jedne na drugie, zaniedbane pedy winorosli wyciagaly sie i oplatywaly miedzy soba lubieznie ponad alejkami. Z tej plataniny wychylaly sie radosnie czubki starcow, miety i arniki. Gdy Jay spojrzal w glab posiadlosci Marise, dojrzal szczyt jej domu na skraju pola, oslaniany przez rzad topoli. Rosly tam tez drzewa owocowe – morze bialych kwiatow jabloni odcinalo sie wyraznie od ciemnych galezi – i cos, co prawdopodobnie bylo warzywnikiem. Poza tym zobaczyl stos drewna, traktor i jakies zabudowanie – zapewne nic innego jak oslawiona stodole.
A wiec musiala uslyszec wystrzal z domu. Polozyla dziecko do lozeczka. Wyszla na zewnatrz. Nie spieszyla sie. Obraz w jego wyobrazni byl tak zywy, ze Jay niemal naprawde widzial jej ruchy: wciaganie wielkich butow na welniane skarpetki, za duza kapota na jej ramionach, a poniewaz dzialo sie to zima – ziemia zapewne skrzypiala pod jej stopami. Twarz miala pozbawiona wszelkiego wyrazu – pewnie wygladala tak samo, jak wtedy gdy sie spotkali tamtej nocy. Ten widok go przesladowal. W owym przebraniu Marise przewinela sie juz wiele razy przez karty jego nowej powiesci; Jay mial wrazenie, ze ja zna, mimo ze prawie nie zamienili slowa. Cos w niej jednak szalenie go pociagalo, prawdopodobnie ten nimb tajemniczosci. Z jakiegos blizej niewytlumaczalnego powodu jej widok przywodzil mu na mysl Joego. Byc moze za sprawa tej za duzej kapoty czy meskiego kaszkietu nasunietego zbyt gleboko na oczy. W kazdym razie odniosl takie niepokojace wrazenie, gdy spostrzegl te na wpol znajoma sylwetke w nocy, w zalomie muru. Oczywiscie nic w rysach jej twarzy nie przypominalo Joego. Joe nigdy nie umialby przywolac na swe oblicze takiego pustego, pozbawionego wszelkich emocji wyrazu.
Gdy juz mial sie ruszyc z miejsca i skierowac w strone domu, pochwycil katem oka ruch po drugiej stronie zywoplotu – jakas postac przesuwala sie szybko okolo stu metrow od miejsca, w ktorym sie znajdowal. Oslaniany przejrzysta zielenia tarniny dojrzal ja, zanim ona zdolala go zobaczyc. Poranek byl cieply i Marise zrzucila ciezkie odzienie na rzecz dzinsow i pasiastej, marynarskiej bawelnianej koszulki. Ta zmiana stroju sprawila, ze wygladala na chlopieco szczupla. Rude wlosy miala nierowno obciete na wysokosci podbrodka – Jay domyslil sie, ze najprawdopodobniej zrobila to sama. W momencie gdy nie zdawala sobie sprawy, ze ktokolwiek na nia patrzy, jej twarz nabrala zywego, niemal zglodnialego wyrazu. Jay z ledwoscia zdolal ja rozpoznac.
Ale juz po chwili obrocila wzrok w jego strone i nagle jakby na jej twarz opadla nieprzepuszczajaca swiatla roleta, tak blyskawicznie, ze Jay zaczal sie zastanawiac, czy przypadkiem widok Marise sprzed kilku sekund nie byl jedynie wytworem jego wyobrazni.
– Madame…
Przez ulamek chwili zawahala sie i spojrzala na niego z niemal bezczelna obojetnoscia. Miala bardzo zielone oczy, zadziwiajaco trawiaste w kolorze. W swojej ksiazce nadal im ciemna barwe. Usmiechnal sie i wyciagnal dlon ponad zywoplotem.
– Madame d’Api. Nie chcialem pani przestraszyc. Ja tylko…
Ale zanim zdazyl dorzucic cos jeszcze, odwrocila sie gwaltownie i pospieszyla alejka pomiedzy rzedami winorosli bez jednego spojrzenia wstecz, posuwajac sie szybko i wdziecznie w strone domu.
– Madame d’Api! – zakrzyknal. – Madame! Musiala go uslyszec, ale zignorowala jego wolania. Jay przez kilka minut przygladal sie jej oddalajacym plecom, a potem, wzruszajac ramionami, ruszyl w strone swego domu. Przez cala droge wmawial sobie, ze poczucie rozczarowania, ktorego niespodziewanie doznal, bylo calkowicie absurdalne. Bo w zasadzie czemuz ona mialaby miec ochote na jakiekolwiek z nim pogawedki? Jay po prostu pozwalal, by ponosila go wlasna wyobraznia. Ostatecznie w ostrym swietle dnia Marise ani troche nie przypominala chlodnookiej heroiny jego powiesci. Postanowil wiec przestac o niej myslec.
Gdy dotarl do domu, zastal czekajacego na niego Clairmonta z samochodem pelnym rozmaitosci. Georges mrugnal porozumiewawczo, gdy ujrzal Jaya skrecajacego za rog domu i odsunal granatowy beret znad oczu.
– Hola, monsieur Jay! – wykrzyknal z kabiny swojej cie zarowki. – Znalazlem dla ciebie kilka interesujacych rzeczy!
Jay westchnal z rezygnacja. A wiec intuicja go nie zawiodla. Co pare tygodni bedzie teraz zadreczany, by uwalniac Clairmonta od pewnej ilosci
– No coz, bo ja wiem… – oznajmil. Clairmont usmiechnal sie szeroko.
– Tylko zobacz. Zakochasz sie w tych rzeczach – stwierdzil stanowczo i wyskoczyl z szoferki. W tej samej chwili Jay spostrzegl, ze Georges dzierzy w dloni butelke wina. – Mam cos, by wprawic cie w odpowiedni nastroj, eh? A potem pogadamy o interesach.
Jay nie potrafil sie oprzec natarczywosci tego czlowieka. W tej chwili mial najwieksza ochote na spokojna kapiel i chwile ciszy. W zamian czekala go godzina targow w kuchni, przy winie, ktorego wcale nie chcial pic, a potem jeszcze dodatkowy problem pozbycia sie przywiezionych przez Clairmonta
– Za dobre interesy – powiedzial Clairmont, napelniajac dwie szklaneczki. – Twoje i moje – dorzucil z usmiechem. – A wiec wyszlo na to, ze zajmuje sie antykami, eh? W Le Pinot i Montauban mozna na tym zrobic dobre pieniadze. Teraz, przed sezonem, skupowac tanio, a potem wyprzedawac turystom.
Jay skosztowal wina, ktore okazalo sie naprawde dobre.
– Moglbys wybudowac ze dwadziescia domkow letniskowych na tej swojej winnicy – ciagnal Clairmont radosnym glosem. – Albo hotel. Jak ci sie widzi pomysl posiadania wlasnego hotelu, eh?
Jay pokrecil glowa.