gdy saczyl kawe i obserwowal przechodzacych w poblizu ludzi.

– Czy nie opowiadalam ci o Arnauldzie i jego swini do szukania trufli? Albo o tym, jak Armande przebral sie za Niepokalane Poczecie i zaczail na Arnaulda na cmentarzu? To posluchaj…

Wiele historii dotyczylo jej najlepszej przyjaciolki, Vianne, ktora wyjechala z wioski kilka lat temu, oraz ludzi dawno juz umarlych, ktorych nazwiska nic mu nie mowily. Jednak Josephine nie ustawala w swoich wysilkach. Byc moze tez czula sie samotnie. Poranni bywalcy kawiarni z reguly siedzieli w milczeniu – byli to glownie starzy mezczyzni. Wiec pewnie obecnosc kogos mlodszego, kto moglby stanowic widownie, sprawiala jej przyjemnosc. I w ten sposob, kawalek po kawalku, opera mydlana z zycia Lansquenet sous Tanne zaczela go wciagac w swoja fabule.

Jay zdawal sobie sprawe, ze jest tu wciaz swoistym dziwolagiem. Niektorzy ludzie wpatrywali sie w niego z otwarta ciekawoscia. Inni sie usmiechali. Wiekszosc zachowywala dystans – gdy go mijali, byli uprzejmie chlodni, pozdrawiali go krotkim skinieniem glowy i spojrzeniem spod oka.

Zazwyczaj przychodzil do „Cafe des Marauds” na kufelek malego jasnego badz filizanke cafe cassis w drodze z piekarni Poitou. Odgrodzony murkiem kawiarniany terrasse byl maly, nie wiekszy niz szerokosc chodnika na waskiej ulicy, ale bylo to wspaniale miejsce do obserwacji wioski budzacej sie do zycia. Usytuowany tuz obok glownego placyku, stanowil punkt, z ktorego mozna zobaczyc wszystko, co najwazniejsze: dlugie wzgorze opadajace w strone bagnisk; parawan z drzew ponad Rue des Francs Burgeois; koscielna wieze codziennie o siodmej rano wybrzmiewajaca niosacymi sie ponad polami kurantami; kwadratowy, rozowy budynek szkolny stojacy na rozwidleniu drog. U podnoza zbocza rzeka Tannes pokryta lekkim oparem blyskala matowo, tak ze lezace poza nia pola stawaly sie niemal niewidoczne. Na tym tle poranne slonce zdawalo sie bardzo jaskrawe, niemal brutalne, ostro odcinajace biale fronty domow od ich brunatnego cienia. Na brzegu rzeki, nieopodal zapuszczonych, chylacych sie ku wodzie domow na drewnianych palach, stala przycumowana mieszkalna lodz. Z jej komina wydobywala sie smuzka dymu pachnacego smazona ryba.

Miedzy siodma a osma obok kawiarni przechodzilo sporo osob, glownie kobiet, niosacych bochenki chleba lub papierowe torby pelne croissantow z piekarni Poitou. O osmej dzwon koscielny wzywal wiernych na msze. Jay bez trudu ich rozpoznawal. Mieli na twarzach uroczysty wyraz niecheci do swoich odswietnych, wiosennych plaszczy, wypolerowanych butow, kapeluszy i beretow, ktore wyroznialy ich z tlumu. Zawsze wsrod nich byla Caro Clairmont z mezem; on – niezdarny w wyjsciowych, ciasnych butach, ona – elegancko spowita w jedwabne szale. Kiedy przechodzili obok, pozdrawiala Jaya wylewnym machnieciem dloni i okrzykiem: „Jak sie posuwa ksiazka?”. Natomiast jej maz wital go krotkim skinieniem glowy, po czym spieszyl naprzod, przygarbiony, pokorny. W czasie gdy odprawiala sie msza, na tarasie kawiarni zbieralo sie coraz wiecej starszych mezczyzn, by pic cafe creme i grac w szachy, czy po prostu ze soba porozmawiac. Jay rozpoznawal wsrod nich Narcisse’a, ogrodnika, ktory sadowil sie co dzien w tym samym miejscu, tuz przy drzwiach. W kieszeni mial zawsze wystrzepiony katalog nasion, ktory przegladal w milczeniu przy kawie. W niedziele Josephine miala zazwyczaj rogaliki z czekolada i wtedy starszy pan niezmiennie bral dwa, po czym swoimi wielkimi, brazowymi dlonmi w zdumiewajaco delikatny sposob unosil ciastka do ust. Rzadko cokolwiek mowil, zadowalajac sie suchym skinieniem glowy w strone pozostalych gosci kawiarni, zanim zasiadal na swoim miejscu. O wpol do dziewiatej zaczynaly sie pojawiac dzieci idace do szkoly, niepasujace do otoczenia w swoich barwnych kurtkach i polarach – procesja roznych logo na tle fioletu, szkarlatu, zoltosci, turkusu i ostrej zieleni. Dzieci przygladaly sie Jayowi z otwarta ciekawoscia. Niektore z nich wybuchaly smiechem i wolaly z radosna drwina: „Rosbif! Rosbif!”, gdy pedem przebiegaly obok. W Lansquenet bylo okolo dwudziestki dzieci w wieku wczesnoszkolnym, ktore uczyly sie w dwoch klasach; starsze zawozil do Agen autobus z lepkimi od wypisywanych palcami grafitti szybami, do ktorych dzieciarnia przyklejala nosy.

W ciagu dnia Clairmont dozorowal prace remontowe w domu Jaya. Parter juz wygladal duzo lepiej, a dach byl niemal ukonczony, jednak Jay swietnie wyczuwal, jak bardzo Georges byl rozczarowany jego brakiem ambicji. Clairmontowi marzyly sie oranzerie i kryte baseny plywackie, jacuzzi i projektowane przez architektow krajobrazu trawniki. Trzeba jednak przyznac, ze wykazal sie filozoficznym spokojem, gdy Jay oznajmil mu, ze nie zamierza mieszkac w willi jakby zywcem wyjetej z SaintTropez.

– Bof, ce que vous aimez, a ce que je comprends, cest le rustique - oznajmil Jayowi, wzruszajac ramionami. I juz w tym momencie w jego oczach pojawil sie spekulacyjny blysk. Do Jaya dotarlo nagle, ze jezeli nie przyjmie sztywnego stanowiska wobec tego czlowieka, niemal na pewno zostanie zarzucony niechcianymi przedmiotami – uszczerbionymi fajansami, taboretami do dojenia krow, marnymi podrobkami starych mebli, popekanymi kaflami, deskami do krojenia i siekania oraz mnostwem innych wiejskich utensyliow; tymi wszystkimi niechcianymi, skazanymi na smierc rupieciami trzymanymi na strychach – cudownie ocalonymi od ognia przez nagle zapotrzebowanie na le rustique - ktore on bedzie zmuszony kupic. Powinien powsciagnac Clairmonta natychmiast. Jednak w spojrzeniu Georges’a, w jego ciemnych oczach lsniacych ponad opadajacymi wasami bylo cos wzruszajacego – jakas absurdalna nadzieja, niepozwalajaca Jayowi na rozsadne zachowanie.

Wzdychajac ciezko, postanowil wiec ze spokojem poddac sie nieuniknionemu.

W czwartek zobaczyl Marise po raz pierwszy od czasu ich nocnego, krotkiego spotkania. Wracal do domu z porannego spaceru z bochenkiem chleba wetknietym pod ramie. W miejscu gdzie stykaly sie ich grunty, rosl zywoplot z tarniny, a wzdluz niego biegla sciezka. Zywoplot byl mlody, trzy – najwyzej czteroletni, tak ze swiezy marcowy odrost w zasadzie nie tworzyl jeszcze odpowiednio gestej zaslony. Stad tez Jay mogl wyraznie dojrzec linie dawnego, wycietego zywoplotu – nierowny rzadek karczu nieudolnie pokryty swieza skiba. Podswiadomie oszacowal dzielaca zywoploty odleglosc. A wiec Clairmont mial racje. Przesunela granice o mniej wiecej piecdziesiat stop. Zapewne wtedy, gdy stary Foudouin po raz pierwszy zapadl na zdrowiu. Jay zaczal uwazniej przezierac przez tarnine, lekko zaintrygowany. Roznica pomiedzy jej strona pola a jego byla uderzajaca. U niego winorosl, od dawna nieprzycinana, rozrastala sie zdziczala, niemal niepuszczajaca nowych pedow poza kilkoma brunatnymi paczkami na wasach. Jej zostala starannie przycieta, na dwanascie cali od gruntu, w oczekiwaniu na lato. Po stronie Marise nie bylo ani sladu chwastow; pomiedzy skibami rownymi i wyrazistymi biegla aleja wystarczajaco szeroka, by zmiescil sie tam maly ciagnik. Po stronie Jaya rzedy wpadaly jedne na drugie, zaniedbane pedy winorosli wyciagaly sie i oplatywaly miedzy soba lubieznie ponad alejkami. Z tej plataniny wychylaly sie radosnie czubki starcow, miety i arniki. Gdy Jay spojrzal w glab posiadlosci Marise, dojrzal szczyt jej domu na skraju pola, oslaniany przez rzad topoli. Rosly tam tez drzewa owocowe – morze bialych kwiatow jabloni odcinalo sie wyraznie od ciemnych galezi – i cos, co prawdopodobnie bylo warzywnikiem. Poza tym zobaczyl stos drewna, traktor i jakies zabudowanie – zapewne nic innego jak oslawiona stodole.

A wiec musiala uslyszec wystrzal z domu. Polozyla dziecko do lozeczka. Wyszla na zewnatrz. Nie spieszyla sie. Obraz w jego wyobrazni byl tak zywy, ze Jay niemal naprawde widzial jej ruchy: wciaganie wielkich butow na welniane skarpetki, za duza kapota na jej ramionach, a poniewaz dzialo sie to zima – ziemia zapewne skrzypiala pod jej stopami. Twarz miala pozbawiona wszelkiego wyrazu – pewnie wygladala tak samo, jak wtedy gdy sie spotkali tamtej nocy. Ten widok go przesladowal. W owym przebraniu Marise przewinela sie juz wiele razy przez karty jego nowej powiesci; Jay mial wrazenie, ze ja zna, mimo ze prawie nie zamienili slowa. Cos w niej jednak szalenie go pociagalo, prawdopodobnie ten nimb tajemniczosci. Z jakiegos blizej niewytlumaczalnego powodu jej widok przywodzil mu na mysl Joego. Byc moze za sprawa tej za duzej kapoty czy meskiego kaszkietu nasunietego zbyt gleboko na oczy. W kazdym razie odniosl takie niepokojace wrazenie, gdy spostrzegl te na wpol znajoma sylwetke w nocy, w zalomie muru. Oczywiscie nic w rysach jej twarzy nie przypominalo Joego. Joe nigdy nie umialby przywolac na swe oblicze takiego pustego, pozbawionego wszelkich emocji wyrazu.

Gdy juz mial sie ruszyc z miejsca i skierowac w strone domu, pochwycil katem oka ruch po drugiej stronie zywoplotu – jakas postac przesuwala sie szybko okolo stu metrow od miejsca, w ktorym sie znajdowal. Oslaniany przejrzysta zielenia tarniny dojrzal ja, zanim ona zdolala go zobaczyc. Poranek byl cieply i Marise zrzucila ciezkie odzienie na rzecz dzinsow i pasiastej, marynarskiej bawelnianej koszulki. Ta zmiana stroju sprawila, ze wygladala na chlopieco szczupla. Rude wlosy miala nierowno obciete na wysokosci podbrodka – Jay domyslil sie, ze najprawdopodobniej zrobila to sama. W momencie gdy nie zdawala sobie sprawy, ze ktokolwiek na nia patrzy, jej twarz nabrala zywego, niemal zglodnialego wyrazu. Jay z ledwoscia zdolal ja rozpoznac.

Ale juz po chwili obrocila wzrok w jego strone i nagle jakby na jej twarz opadla nieprzepuszczajaca swiatla roleta, tak blyskawicznie, ze Jay zaczal sie zastanawiac, czy przypadkiem widok Marise sprzed kilku sekund nie byl jedynie wytworem jego wyobrazni.

– Madame…

Przez ulamek chwili zawahala sie i spojrzala na niego z niemal bezczelna obojetnoscia. Miala bardzo zielone oczy, zadziwiajaco trawiaste w kolorze. W swojej ksiazce nadal im ciemna barwe. Usmiechnal sie i wyciagnal dlon ponad zywoplotem.

– Madame d’Api. Nie chcialem pani przestraszyc. Ja tylko…

Ale zanim zdazyl dorzucic cos jeszcze, odwrocila sie gwaltownie i pospieszyla alejka pomiedzy rzedami winorosli bez jednego spojrzenia wstecz, posuwajac sie szybko i wdziecznie w strone domu.

– Madame d’Api! – zakrzyknal. – Madame! Musiala go uslyszec, ale zignorowala jego wolania. Jay przez kilka minut przygladal sie jej oddalajacym plecom, a potem, wzruszajac ramionami, ruszyl w strone swego domu. Przez cala droge wmawial sobie, ze poczucie rozczarowania, ktorego niespodziewanie doznal, bylo calkowicie absurdalne. Bo w zasadzie czemuz ona mialaby miec ochote na jakiekolwiek z nim pogawedki? Jay po prostu pozwalal, by ponosila go wlasna wyobraznia. Ostatecznie w ostrym swietle dnia Marise ani troche nie przypominala chlodnookiej heroiny jego powiesci. Postanowil wiec przestac o niej myslec.

Gdy dotarl do domu, zastal czekajacego na niego Clairmonta z samochodem pelnym rozmaitosci. Georges mrugnal porozumiewawczo, gdy ujrzal Jaya skrecajacego za rog domu i odsunal granatowy beret znad oczu.

– Hola, monsieur Jay! – wykrzyknal z kabiny swojej cie zarowki. – Znalazlem dla ciebie kilka interesujacych rzeczy!

Jay westchnal z rezygnacja. A wiec intuicja go nie zawiodla. Co pare tygodni bedzie teraz zadreczany, by uwalniac Clairmonta od pewnej ilosci brocante wystepujacych jako rustykalny szyk po paskarskiej cenie. Z tego co zdolal dojrzec, ladunek ciezarowki stanowily polamane krzesla, stare miotly, odrapane drzwi, prawdziwie obrzydliwa glowa smoka z papiermache pozostala po jakims blizej nieokreslonym festynie. I w tym momencie zrozumial, ze jego podejrzenia nawet nie zblizyly sie do straszliwej rzeczywistosci.

– No coz, bo ja wiem… – oznajmil. Clairmont usmiechnal sie szeroko.

– Tylko zobacz. Zakochasz sie w tych rzeczach – stwierdzil stanowczo i wyskoczyl z szoferki. W tej samej chwili Jay spostrzegl, ze Georges dzierzy w dloni butelke wina. – Mam cos, by wprawic cie w odpowiedni nastroj, eh? A potem pogadamy o interesach.

Jay nie potrafil sie oprzec natarczywosci tego czlowieka. W tej chwili mial najwieksza ochote na spokojna kapiel i chwile ciszy. W zamian czekala go godzina targow w kuchni, przy winie, ktorego wcale nie chcial pic, a potem jeszcze dodatkowy problem pozbycia sie przywiezionych przez Clairmonta objets d’art bez urazenia jego uczuc. Ale nie mial wyjscia – musial sie temu poddac.

– Za dobre interesy – powiedzial Clairmont, napelniajac dwie szklaneczki. – Twoje i moje – dorzucil z usmiechem. – A wiec wyszlo na to, ze zajmuje sie antykami, eh? W Le Pinot i Montauban mozna na tym zrobic dobre pieniadze. Teraz, przed sezonem, skupowac tanio, a potem wyprzedawac turystom.

Jay skosztowal wina, ktore okazalo sie naprawde dobre.

– Moglbys wybudowac ze dwadziescia domkow letniskowych na tej swojej winnicy – ciagnal Clairmont radosnym glosem. – Albo hotel. Jak ci sie widzi pomysl posiadania wlasnego hotelu, eh?

Jay pokrecil glowa.

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату