poszum wiatru buszujacego w listowiu – dzwiek, ktory czesto nam umyka, gdy w jasnym swietle odbieramy przede wszystkim bodzce wzrokowe.
Chlodne powietrze wywialo mu z glowy dym i alkohol, i teraz Jay czul sie rozbudzony, pelen energii, zdawalo mu sie, ze moglby tak wedrowac cala noc. Kiedy energicznie maszerowal ku domowi, przylapal sie na tym, ze coraz natretniej narzuca sie jego pamieci temat ostatniej rozmowy wieczoru. W tej historii, tak skadinad niechlubnej, bylo cos niezmiernie pociagajacego. Siermieznego. Plynacego z trzewi. Kobieta zyjaca samotnie ze swoimi sekretami; martwy mezczyzna w stodole; ponury trojkat – matka, babka, corka… I to wszystko na wonnej, surowej ziemi, wsrod winnic, sadow, rzek, bielonych domow, wdow w czarnych szalach na glowie, mezczyzn w roboczych kombinezonach z opadajacymi, pozolklymi od nikotyny wasami.
W powietrzu nagle ostro zapachnialo tymiankiem. Rosl dziko tuz przy szosie. Joe zwykl byl mawiac, ze tymianek poprawia pamiec. Nawet robil z niego specjalny syrop, ktory przechowywal w swojej spizarni. Dwie pelne lyzki stolowe codziennie przed sniadaniem. Przezroczysty, zielonkawy napoj pachnial identycznie jak noc nad Lansquenet: swiezo, ziemiscie i nostalgicznie – niczym przyjecie weselne w zielnym ogrodzie w cieply letni wieczor, z muzyka z radia w tle.
Nagle Jay bardzo zapragnal znalezc sie juz w domu. Swierzbily go palce. Chcial poczuc pod opuszkami klawisze starej maszyny do pisania, uslyszec ich klekot w wygwiezdzonej ciszy. Ale najbardziej na swiecie chcial pochwycic te historie.
Joe czekal na niego rozciagniety na poslaniu, z rekami pod glowa. Zdjal buciory i postawil tuz przy lozku, ale za to mial na glowie gorniczy kask, przekrzywiony pod zawadiackim katem. Zolta nalepka na przodzie glosila: „Ludzie zawsze beda potrzebowac wegla”.
Jay nie poczul zdziwienia na ten widok. Jego gniew gdzies wyparowal, a w zamian pojawilo sie poczucie bezpieczenstwa, niemal jakby oczekiwal pojawienia sie starszego pana – ten wizualny omam stawal sie tak normalny i bliski, stawal sie…
Usiadl do maszyny. Teraz juz opowiesc porwala go na dobre, wiec pisal szybko, strzelajac palcami w klawisze. Pracowal nieprzerwanie przez dwie godziny, wkrecajac do maszyny „Niezlomnego Corteza” arkusz po arkuszu, nasaczajac papier swoja wlasna alchemia. Slowa skakaly mu przed oczami zbyt szybko, by mogl za nimi nadazyc. Od czasu do czasu zatrzymywal sie na moment, na wpol swiadomy obecnosci Joego za plecami. Starszy pan nie odezwal sie slowem, w czasie, gdy Jay oddawal sie tworczosci. W pewnym momencie zapachnialo dymem. To Joe zapalil papierosa. Okolo piatej nad ranem Jay wstal i poszedl do kuchni zaparzyc kawe. Gdy wrocil do maszyny, zauwazyl, porazony nieoczekiwanym rozczarowaniem, ze Joe zniknal.
30
Po tych wydarzeniach czesciej chadzali do Edge. Przewaznie starali sie nie rzucac w oczy: zjawiali sie, gdy mieli wzgledna pewnosc, ze nikogo tam nie bedzie. Mimo to doszlo do kilku potyczek z Glenda i jej kolezankami – pewnego razu na wysypisku, gdy walczyli o stara zamrazarke (wowczas wygrala Glenda), czy przy kladce przez rzeke (tym razem punkt zaliczyli Gilly i Jay). Wszystko przebiegalo jednak bez powaznych konsekwencji. Troche wyzwisk, kilka rzuconych kamieni, pogrozek czy drwin. Gilly i Jay znali Nether Edge jak wlasna kieszen, o wiele lepiej od innych, pomimo ze byli zamiejscowi. Wiedzieli jednak, gdzie sa najlepsze kryjowki i zaskakujace drogi na skroty. A do tego wykazywali sie wyobraznia, podczas gdy Glenda i jej towarzyszkami rzadzila jedynie zlosliwosc i tepe chojractwo. Gilly uwielbiala zastawiac pulapki. Naciagniete mlode drzewko z drutem uwiazanym u podstawy, strzelajace w twarz kazdemu, kto o ow drut zahaczyl. Puszka po farbie pelna brudnej wody z kanalu, ustawiona niebezpiecznie na krawedzi drzwi do szopy. Sama szope przeczesali jeszcze pare razy, az w koncu wlascicielki ja opuscily. Jednak wkrotce Jay odnalazl ich nowa kryjowke – na wysypisku, pomiedzy przerdzewialym wrakiem a starymi drzwiami do lodowki – i na nia tez zrobili nalot. Wszedzie pozostawiali swoje znaki. Na wyrzuconych na smietnisko starych piecykach. Na drzewach. Na scianach i drzwiach kryjowek swoich wrogow. Gilly zrobila sobie proce i cwiczyla strzelanie do starych puszek i sloikow po dzemie. Miala do tego naturalny talent. Nigdy nie chybiala. Z odleglosci piecdziesieciu stop tlukla sloik bez specjalnego celowania. Oczywiscie kilka razy ledwo im sie udalo ujsc bez szwanku. Pewnego razu dziewczyny z bandy zaskoczyly Jaya w poblizu krzewow, w ktorych chowal swoj rower, niedaleko kladki kolejowej. Zaczynalo sie sciemniac, Gilly juz poszla do domu, ale on znalazl w zielsku jakis zakamuflowany od zeszlego roku zapas wegla – zaledwie pare workow – i postanowil przeniesc go w bezpieczne miejsce, zanim kto inny sie na niego napatoczy. Byl tak zajety pakowaniem bryl wegla dla Joego, ze nie zauwazyl czterech dziewczyn nadchodzacych z drugiego konca torowiska i Glenda niemal go dopadla, zanim zorientowal sie w sytuacji.
Byla w wieku Jaya, ale bardzo duza jak na dziewczyne. Ostre, lasicze rysy Zetha w jej twarzy pokrywala niezwykla miesistosc, sciskajaca oczy w male, sierpowate szparki, a usta – w odety ryjek. Obwisle policzki byly pokryte tradzikiem. Jay wowczas zobaczyl ja po raz pierwszy z tak bliska i jej podobienstwo do brata niemal go sparalizowalo. Przyjaciolki Glendy patrzyly na niego spod oka, rozwijajac sie za jej plecami w tyraliere, jakby zamierzaly odciac mu droge ucieczki. Rower lezal zaledwie dziesiec stop od niego, ukryty w wysokiej trawie. Jay zaczal sie ku niemu przekradac.
– Jezd dzis som – spostrzegla jedna z dziewczyn, chuda blondynka z petem pomiedzy zebami. – A gdzies podzial te swom narzeczonom?
Jay zaczal posuwac sie w strone roweru. Glenda ruszyla za nim, zeslizgujac sie po skarpie w dol, w strone drogi. Spod jej tenisowek wystrzelil zwir. Miala na sobie T-shirt z obcietymi rekawami: jej ramiona byly spieczone na czerwono od slonca. Ze swoimi grubymi rekami handlarki ryb wygladala zatrwazajaco dorosle, jakby sie juz po prostu taka urodzila. Jay jednak udawal calkowita obojetnosc. Bardzo chcial powiedziec cos dowcipnego, blyskotliwie cietego, lecz slowa, ktore bez problemu przyszloby mu napisac w jednej ze swoich historyjek, teraz nie chcialy sie zjawic. Za to ruszyl pedem w dol nasypu do miejsca, gdzie schowal rower, majac nadzieje wyszarpac go z wysokiej trawy i umknac droge.
Glenda wydala z siebie skrzek wscieklosci i zaczela zeslizgiwac sie ku niemu, mlocac zwir lopaciastymi rekami. W powietrze wzbil sie tuman kurzu.
– Juzes moj, skurwielu – wykrzyknela, brzmiac zatrwazajaco podobnie do swego brata. Jednak za bardzo skon centrowala sie na obserwowaniu Jaya, a zbyt malo na tym, co robila, i nagle poleciala w dol nasypu z komiczna gwaltownoscia, wpadajac na dno suchego rowu, gdzie wlasnie zaczynaly kwitnac chaszcze pokrzyw. Zawyla z furii i zawodu. Jay, usmiechajac sie szeroko, wsiadl na rower. Glenda wciaz sie miotala w rowie z twarza w pokrzywach.
Gdy jej przyjaciolki wydobywaly ja z zielska, ruszyl przed siebie, jednak na szczycie ulicy zatrzymal sie i odwrocil. Ujrzal Glende juz na wpol wyciagnieta z rowu. Jej twarz zastygla w ciemna maske wscieklosci. Butnie machnal reka w jej strone.
– Jeszcze cie dorwe! – Krzyk dotarl do niego juz cichy i slaby z powodu rozdzielajacej ich przestrzeni. – Moj pieprzony brat sie z toba porachuje i w ogole!
Jay machnal jej raz jeszcze, po czym zawrocil efektownym lukiem i zniknal z pola widzenia. Jadac, zasmiewal sie jak szalony – az krecilo mu sie od tego w glowie i sciskalo w zebrach. Amulet Joego, przytroczony do szlufki spodni, powiewal niczym proporzec. Przez cala droge w dol wzgorza, do wioski, pokrzykiwal radosnie – jego glos przemykal tuz obok jego twarzy, porywany przez wiatr. Jay byl niemal w ekstazie. Czul sie niepokonany.
Tymczasem sierpien mial sie juz ku koncowi. Na horyzoncie majaczyl wrzesien, niczym widmo Nemezis. Do ostatecznego upadku mial minac jeszcze tylko tydzien.
31
Przez nastepny tydzien Jay pisal kazdej nocy. W piatek przywrocono w koncu doplyw elektrycznosci, ale do tej pory Jay sie juz przyzwyczail do pisania przy lampie naftowej. Takie swiatlo bylo o wiele bardziej swojskie, bardziej nastrojowe. Zapisane karty nowej powiesci tworzyly teraz calkiem pokazny stosik na jego stole. Mial ich juz niemal sto. W poniedzialek pojawil sie Clairmont z czworka robotnikow i rozpoczeli prace remontowe. Zaczeli od dachu, w ktorym brakowalo bardzo wiele dachowek. Natychmiastowej naprawy wymagala tez kanalizacja. Jay znalazl w Agen przedsiebiorstwo wynajmu samochodow i wypozyczyl od nich piecioletniego zielonego citroena, by wozic nim zakupy i tracic jak najmniej czasu na podroze. Poza tym kupil trzy ryzy papieru i kilka tasm do maszyny. Pracowal po zmierzchu, gdy Clairmont i jego brygada szli do domu. W ten sposob plik zadrukowanych arkuszy systematycznie sie powiekszal.
Nie czytal tego, co napisal. Prawdopodobnie ze strachu, ze paraliz pisarski, na ktory cierpial od tak wielu lat, moglby czyhac przyczajony gdzies w poblizu. Chociaz w glebi ducha juz naprawde tak nie myslal. Po czesci z powodu wplywu, jaki wywieralo na niego to miejsce. To powietrze. Niespodziewane poczucie swojskosci, mimo faktu, ze byl tutaj obcy. Lacznosc z przeszloscia – jakby nagle Pog Hill Lane powstalo na nowo: tutaj, posrod sadow i winnic.
W pogodne poranki wedrowal do Lansquenet po chleb. Kostka zagoila sie szybko i calkowicie – po ranie zostaly jedynie drobniutkie, niemal niewidoczne blizny. Teraz wiec z przyjemnoscia spacerowal i nawet rozpoznawal po drodze niektore twarze. Josephine podawala mu nazwiska mieszkancow wioski, dorzucajac niekiedy na ich temat garsc interesujacych szczegolow. Jako wlascicielka jedynej kafejki w wiosce doskonale wiedziala, co sie dzieje wokol. Zasuszony starszy pan w niebieskim berecie nazywal sie Narcisse i byl ogrodnikiem – hurtownikiem, zaopatrujacym miedzy innymi lokalny sklep spozywczy i kwiaciarnie. Pomimo pozornego dystansu, w rysach jego twarzy czailo sie jakies specyficzne, ukryte poczucie humoru. Jay dowiedzial sie od Josephine, ze Narcisse przyjaznil sie z Cyganami pojawiajacymi sie co roku w dole rzeki. Handlowal z nimi i zapewnial im sezonowa prace na swoich polach. Od wielu lat lokalni obroncy wiary walczyli z jego tolerancja dla Cyganow, jednak Narcisse okazal sie nieugiety i Cyganie pozostali w okolicy. Rudowlosy robotnik z przedsiebiorstwa Clairmonta nazywal sie Michel Roux i pochodzil z Marsylii. Piec lat temu przyplynal rzeka do Lansquenet na dwa tygodnie, by juz nigdy wiecej nie wyjechac. Kobieta w czerwonym szalu byla zona piekarza, nazywala sie Denise Poitou. Zas blada, otyla matrona w czerni, z oczami oslonietymi od slonca szerokim rondem kapelusza, to Mireille Faizande, tesciowa Marise. Jay sprobowal spojrzec jej w oczy, gdy mijala taras kawiarni, jednak ona zdawala sie go nie dostrzegac.
Za kazda z tych twarzy kryla sie jedyna w swym rodzaju historia. Josephine, pochylajac sie nad kontuarem z filizanka w dloni, opowiadala mu te historie az nadto chetnie. Jej pierwotna niesmialosc wobec Jaya zniknela zupelnie i teraz witala go z wyrazna przyjemnoscia. Niekiedy, gdy w lokalu nie bylo zbyt wielu gosci, prowadzili dlugie rozmowy. Jay niewiele wiedzial na temat ludzi, o ktorych rozmawiali. To jednak w zadnej mierze nie zniechecalo Josephine do opowiesci.
– Czyzbym naprawde nigdy dotad nie wspominala ci o Albercie? Ani jego corce? – I w takich momentach zda wala sie szczerze zdumiona ignorancja Jaya. – Kiedys mieszkali obok piekarni. A raczej tego, co bylo piekarnia, zanim stalo sie cukiernia. Naprzeciwko kwiaciarni.
Z poczatku Jay po prostu pozwalal jej mowic, nie sluchajac zbyt uwaznie: pozwalal, by nazwiska, dykteryjki, opisy przeplywaly obok niego leniwie,