szalenstwo – staje sie obsesja, i to wcale nie zawsze lagodna i nieszkodliwa. W czasach pisania „Ziemniaczanego Joe” Jay wciaz mowil sam do siebie, nerwowo chodzil tam i z powrotem po swoim jednopokojowym mieszkanku w Soho, z kieliszkiem w dloni, dyskutujac zazarcie z samym soba, z Joem, z Gilly, z Zethem i Glenda, niemal spodziewajac sie, ze ujrzy ich na wlasne oczy, gdy tylko podniesie znuzony wzrok znad klawiatury, z ciezko bolaca glowa od radia rozkreconego na caly regulator.
Przez cale tamto lato zachowywal sie odrobine niepoczytalnie. Ale jego obecna ksiazka bedzie inna. W pewnym sensie o wiele latwiejsza do napisania. Wszystkie postaci mial bowiem niemal fizycznie tuz obok siebie. Lekko maszerowaly przez strony jego powiesci: Clairmont, majster budowlany; Josephine, wlascicielka kawiarni; Michel z Marsylii, rudowlosy, skory do usmiechu. Caro w szalu od Hermesa. Marise. Joe. Marise. Ksiazka w zasadzie nie miala wyrazniej fabuly. W zamian zawierala wiele anegdot luzno powiazanych ze soba nawzajem: niektore z nich zostaly zaczerpniete z opowiesci Joego i przeniesione na grunt Lansquenet, inne – zaslyszane od Josephine w czasie jej monologow ponad kontuarem w „Cafe des Marauds”, a jeszcze inne – utkane ze strzepow rozmow. Jay lubil myslec, ze w swoim tekscie uchwycil szczegolna aure, swietlistosc tego miejsca. Moze cos z pogodnego, gawedziarskiego stylu Josephine. Jej ploteczki nigdy nie mialy zlosliwego zabarwienia. Jej dykteryjki byly zawsze cieple, czesto bardzo zabawne. Jay zaczal z niecierpliwoscia wyczekiwac wizyt w kawiarni i odczuwal niejasne rozczarowanie, gdy Josephine byla zbyt zajeta, by pogadac. Nagle odkryl, ze wedruje do kawiarni co dzien, nawet wtedy, kiedy nie ma nic do zalatwienia w wiosce. I wciaz pilnie notuje wszystko w pamieci.
Po uplywie mniej wiecej trzech tygodni od przyjazdu do Lansquenet, Jay udal sie do Agen i wyslal pierwsze 150 stron nowej, wciaz niezatytulowanej powiesci do Nicka Horneliego, swojego agenta w Londynie. Nick zajmowal sie interesami Jonathana Winesapa, jak rowniez pilnowal wplywow tantiem z „Ziemniaczanego Joe”. Jay zawsze lubil tego faceta o specyficznym poczuciu humoru, majacego w zwyczaju wysylac mu najrozmaitsze wycinki prasowe w nadziei zainspirowania jego tworczej weny. Jay nie podal mu swojego adresu, ale poprosil o odpowiedz na poste restante w Agen.
Z wielkim rozczarowaniem zrozumial w koncu, ze Josephine nie bedzie z nim rozmawiac na temat Marise. Bylo tez kilkoro innych ludzi, o ktorych wspominala niechetnie: Clairmontowie, Mireille Faizande, Merle’owie. Bardzo rzadko tez opowiadala o sobie. Ilekroc probowal ja naklonic do rozmowy na temat ktorejkolwiek z tych osob, natychmiast okazywalo sie, ze miala cos nadzwyczaj pilnego do roboty w kuchni. Jay nabieral coraz silniejszego przekonania, ze zycie wioski skrywa jakies sekrety, o ktorych ona nie ma ochoty opowiadac.
– Wiec jak to jest z moja sasiadka? Czy ona kiedykolwiek przychodzi do kawiarni?
Josephine natychmiast pochwycila scierke i zaczela polerowac blyszczaca powierzchnie baru.
– Ja jej nie widuje. I prawie nie znam.
– Slyszalem, ze nie najlepiej ukladaja sie jej stosunki z ludzmi w wiosce.
Wzruszenie ramion.
– Caro Clairmont robi wrazenie osoby, ktora wie bardzo wiele na jej temat.
Ponowne wzruszenie ramion.
– Caro uwaza, ze jej powolaniem jest wiedziec wszystko o wszystkich.
– Jestem tym zaintrygowany. Josephine na to beznamietnie:
– Przepraszam cie. Mam cos do roboty.
– Przeciez musialas to i owo slyszec…
Przez chwile patrzyla mu w oczy z plonacymi policzkami. Ramiona oplotla ciasno wokol ciala, wpijajac kciuki w zebra w obronnym gescie.
– Monsieur Jay. Niektorzy ludzie uwielbiaja wscibiac nos w nie swoje sprawy. Jeden Pan Bog wie, jak wiele plotek krazylo kiedys na moj temat. Pewne osoby uwazaja, ze wolno im sadzic innych.
Jaya poruszyla niespodziewana gwaltownosc reakcji Josephine. Ze sciagnieta, waska twarza, ni stad, ni zowad stala sie kims zupelnie innym. Uderzyla go nagla mysl: ona najwyrazniej boi sie.
Pozniej, tego samego wieczoru, juz w domu, Jay wrocil myslami do rozmowy z Josephine. Joe na wpol lezal na swoim miejscu na lozku, z rekami splecionymi pod glowa. Z radia plynela lekka muzyka. Ale klawisze maszyny wydawaly sie lodowate i martwe pod palcami. Blyskotliwa nic narracji w koncu sie urwala.
– Nic z tego – westchnal Jay i dolal kawy do wciaz nieoproznionej filizanki. – To droga donikad.
Joe przygladal mu sie leniwie spod czapki nasunietej na oczy.
– Nie zdolam skonczyc tej ksiazki. Zlapalem blok. Wszystko, co teraz pisze, nie ma zadnego sensu. Utknalem w martwym punkcie.
Historia, tak wyraziscie jawiaca sie w jego umysle jeszcze kilka nocy temu, nagle zatracila swoj watek. W glowie czul jedynie pulsujaca bezsennosc.
– Powinienes ja poznac – oznajmil Joe. – Zaniechaj sluchania opowiesci innych ludzi, osadz ja sam. Tak czy owak, poznaj ja lepiej.
Jay odpowiedzial zniecierpliwionym gestem.
– A jak niby mialbym to zrobic? Przeciez ona najwyrazniej nie chce miec ze mna nic wspolnego. Ani z kimkolwiek innym, gdy juz o tym mowa.
Joe wzruszyl ramionami.
– Zrobisz, co zechcesz. Ostatecznie, nigdy nie chcialo ci sie zbytnio wysilac, he?
– Nieprawda! Kiedys probowalem…
– Bedziecie mieszkac obok siebie przez dziesiec lat i zadne z was nie odwazy sie na pierwszy krok.
– To co innego.
– Doprawdy?
Joe podniosl sie z lozka i podszedl do radia. Przez moment manipulowal przy pokretlach, zanim znalazl czysty sygnal. W jakis niezrozumialy sposob Joe zawsze potrafil wynalezc stacje nadajaca stare przeboje, bez wzgledu na to, gdzie sie znajdowal. Teraz Rod Stewart spiewal „Tonight’s the Night”.
– Tym razem moglbys jednak sprobowac.
– Moze ja juz nie chce probowac.
– Moze i nie chcesz.
Glos Joego nagle stal sie bardzo odlegly, a kontur jego postaci zaczal blaknac, tak ze teraz Jay byl niemal w stanie zobaczyc pobielona sciane przeswiecajaca przez jego cialo. W tym samym momencie radio zacharczalo glucho i sygnal zanikl. W jego miejsce pojawil sie gluchy szum.
– Joe?
Teraz glos starszego pana byl niemal zbyt nikly, by go uslyszec.
– To na razie.
Zawsze tak mowil, gdy chcial wyrazic dezaprobate badz oznajmic, ze koniec dyskusji.
– Joe?
Ale Joe juz zniknal.
34
Tak naprawde wszystko zaczelo sie od smierci Elvisa. Elvis zmarl gdzies w polowie sierpnia i matka Jaya wpadla w tak goraczkowa zalobe, ze w swym bolu wydawala sie niemalze szczera i prawdziwa. Byc moze dlatego, ze Elvis i ona byli dokladnie w tym samym wieku. Na Jayu to smutne wydarzenie tez wywarlo pewne wrazenie, mimo ze nie nalezal do zbyt zagorzalych fanow krola rock and rolla. Niemniej ogarnelo go wszechogarniajace poczucie nieuchronnosci losu, wrazenie, ze wszystko sie nagle rozpada, pomniejsza niczym rozplatywana cienka nic z grubego motka sznurka. Tego sierpnia w powietrzu wisial opar smierci, na obrzezach chmur niebo nabralo ciemnego kolorytu, a w powietrzu unosil sie niezidentyfikowany aromat. Tego lata pojawilo sie tez o wiele wiecej os niz kiedykolwiek przedtem – dlugich, o wygietych odwlokach, brazowych, ktore zdawaly sie doskonale wyczuwac nadchodzacy koniec radosnej egzystencji i wczesniej niz zazwyczaj staly sie agresywne. Jaya ukasily az dwanascie razy – pewnego dnia nawet w podniebienie, gdy nieuwaznie podniosl butelke coli do ust (niewiele brakowalo, a wyladowalby na pogotowiu). Razem z Gilly spalili siedem gniazd. Tego lata podjeli krucjate przeciwko osom. W gorace, lepkie od wilgoci popoludnia, gdy owady byly ospale i lagodniejsze niz zwykle, udawali sie na eksterminacje os. Znajdowali gniazdo, zatykali wlot scinkami gazet, po czym przytykali zapalniczke do papieru i wszystko buchalo plomieniem. Gdy ogien zaczynal pozerac gniazdo, a dym wdzieral sie do wnetrza, osy zaczynaly wylatywac na zewnatrz – niektore z nich plonace niczym niemieckie samoloty wojenne na starych czarnobialych filmach – i z goraczkowym bzykaniem, niesamowitym, mrozacym krew w zylach dzwiekiem – rozlatywaly sie na wszystkie strony, wsciekle i otumanione. Tymczasem Gilly i Jay lezeli przyczajeni w jakiejs pobliskiej kotlince, w bezpiecznej odleglosci od strefy bezposredniego zagrozenia, ale na tyle blisko, by bez paniki ogladac rozgrywajace sie wydarzenia. Oczywiscie, wszystkie rozwiazania taktyczne pochodzily od Gilly. W owych chwilach miala zwyczaj przykucac z oczami rozszerzonymi i blyszczacymi z podniecenia, najblizej jak to tylko mozliwe niszczonego gniazda. Nigdy nie uzadlila jej zadna osa. Gilly wydawala sie na nie rownie odporna, jak miodozer na ukaszenia pszczol, i rownie dla nich smiercionosna. Jay byl w glebi ducha ciezko przerazony, kucal w zaglebieniu z nisko pochylona glowa i sercem walacym w niszczycielskim podnieceniu. Strach jest jednak uczuciem zarazliwym, tak ze po jakims czasie udzielal sie i Gilly, a wowczas przytulali sie do siebie i zasmiewali z przerazenia i radosnego podniecenia. Pewnego razu, podzegany przez Gilly, Jay podlozyl dwa sztuczne ognie pod gniazdo obok kamiennego koryta kanalu, po czym zapalil lonty. Gniazdo rozpadlo sie w drobny mak, ale nie zapalilo, i w ten sposob rozjuszone osy znalazly sie wszedzie wokol. Jedna z nich jakims cudem dostala sie pod T-shirt Jaya i zaczela wsciekle zadlic. Mial wrazenie, ze zostal wielokrotnie postrzelony – zaczal wrzeszczec i tarzac sie po ziemi. Ta osa jednak zdawala sie niesmiertelna, miotala sie i zadlila nawet wtedy, gdy przyciskal ja swoim cialem miotanym konwulsjami. W koncu zabili ja, sciagajac z Jaya T-shirt i zalewajac owada plynnym gazem do zapalniczek. Wowczas Jay naliczyl az dziewiec uzadlen.
Nadchodzila jesien. W powietrzu unosil sie zapach dymu i spalenizny.
35