sloneczny, a gdy Zeth skierowal sie w strone przesieki, Jay nucil dwoma brylami wegla w jego plecy. Jedna z nich chybila, druga doszla celu i Jaya oblala w tym momencie goraca fala radosnego uniesienia. Zanurkowal w krzaki.

– Zabije cie, gnoju! – Glos Zetha zabrzmial bardzo dorosle, jakby byl olbrzymem w skorze nastolatka. A na dodatek rozlegl sie niemal nad uchem Jaya. W tym samym momencie dziewczyna zaczela jednak rzucac kamieniami, uderzajac ich wspolnego wroga w kostke, potem chybiajac, a jeszcze potem strzelajac prosto w bok jego glowy. Rozlegl sie taki dzwiek, jakby kij bilardowy trafil w bile.

– Zostaw nas w spokoju – wrzasnela dziewczyna ze swej kryjowki na szczycie osypiska. – Zostaw nas w spokoju, ty sukinsynie!

Teraz Zeth ja wreszcie dojrzal. Jay zobaczyl, ze wyrostek przesuwa sie w strone przesieki sciskajac wiatrowke w dloni. Doskonale wiedzial, co Zeth zamierzal zrobic: schowac sie pod nawisem osypiska, ponownie naladowac wiatrowke, a potem wyskoczyc i strzelac. Strzelalby co prawda na oslep, ale i tak moglo to byc grozne. Jay wychynal znad krawedzi popieliska i wycelowal. Trzasnal Zetha bryla wegla pomiedzy lopatki najsilniej jak mogl.

– Spadaj stad – wrzasnal szalenczo, miotajac kolejna bryla wegla ponad krawedzia popieliska. – Idz naprzykrzac sie komu innemu!

Okazalo sie jednak, ze tak otwarte wystapienie bylo bledem. Zeth rozwarl oczy w sposob nie pozostawiajacy watpliwosci, ze rozpoznal Jaya.

– No, no, no.

A jednak Zeth sie zmienil. Zmeznial. Rozrosl w ramionach. Stawal sie odpowiednio szeroki do swojego wzrostu. Nagle wydal sie Jayowi calkiem doroslym czlowiekiem, i do tego czlowiekiem bardzo groznym. Teraz z szerokim usmiechem zaczal sie zblizac do popieliska, trzymajac wiatrowke gotowa do strzalu. Caly czas przesuwal sie pod nawisem, tak ze dziewczyna nie mogla go namierzyc. I nie przestawal sie zlowieszczo usmiechac. Jay rzucil w jego strone dwie kolejne bryly wegla – ale chybil. Natomiast Zeth podchodzil coraz blizej.

– Spadaj stad!

– Bo co?

Zeth byl teraz tak blisko, ze mogl bez trudu ogarnac wzrokiem popielisko. Jednoczesnie zerkal w gore, aby sprawdzic, czy przez caly czas znajduje sie pod ochrona nawisu. Jego wyszczerzone zeby przywodzily na mysl ostry sierp. Wycelowal w Jaya bron z figlarnym, niemal lagodnym usmiechem.

– Bo co? Bo co?

Zdesperowany Jay zaczal w niego ciskac pozostalymi brylami wegla, one jednak odbijaly sie od ramion dryblasa niczym pociski karabinu od czolgowego pancerza. Jay spojrzal w wylot lufy wiatrowki. To nie jest grozna bron, powtarzal sobie w duchu, to tylko wiatrowka na nieszkodliwe naboje. Nie byl to przeciez ani kolt ani luger, a poza tym Zeth i tak nie odwazylby sie wystrzelic.

Palec Zetha znalazl sie nagle na cynglu. Cos kliknelo. Z tej odleglosci wiatrowka wcale nie wygladala na tak nieszkodliwa. Zdawala sie wrecz smiertelnie niebezpieczna.

I wtedy nagle za plecami Zetha rozlegl sie dziwny odglos, po czym grad niewielkich odlamkow skalnych posypal sie z nawisu na jego glowe i ramiona. Zeth nie zauwazyl, ze podchodzac do Jaya, stanal na nieoslonietym gruncie, w zasiegu wzroku i rzutu Dziewczyny. To zabawne, ale nagle Jay zaczal o niej myslec tak, jakby jej plec okreslala jednoczesnie jej imie. Jay przesunal sie blizej krawedzi popieliska, ani na chwile nie spuszczajac wzroku z Zetha. Najpierw sadzil, ze Dziewczyna rzuca kamieniami zebranymi do swojej bandany, jednak teraz przekonal sie, ze nie mial racji: to nie byly pojedyncze kamienie, ale caly ich deszcz – dziesiatki czy nawet setki odlamkow skalnych, zwiru i duzych kamieni spadajacych z nasypu w tumanie zoltawobrazowego pylu. Ktos obruszyl skraj osypiska, ktore teraz lecialo w dol niczym skalna lawina. Ponad urwiskiem Jay dostrzegl zbyt obszerny T-shirt – teraz juz nie tak bardzo bialy – zwienczony marchewkowa szopa wlosow. Dziewczyna, na czworaka, kopala z calej sily nogami w krawedz osypiska, posylajac w dol kamienie i ziemie rozpryskujace sie na lezacych ponizej kamieniach, uderzajace twardo o Zetha, spowijajace go zoltym, gryzacym pylem. Ponad odglos walacych sie kamieni wzbil sie cienki, wojowniczy glos Dziewczyny, wykrzykujacy triumfalnie:

– Nazryj sie tego swinstwa, sukinsynie!

Zetha kompletnie zaskoczyl jej gwaltowny atak. Upuscil wiatrowke i w pierwszym odruchu chcial umknac pod nawis, ale chociaz oslanial go on przed recznie rzucanymi pociskami, nie stanowil zadnej ochrony przed lecaca w dol ziemnoskalna lawina, tak ze Zeth w koncu sie potknal i krztuszac sie, wpadl w sam srodek masy spadajacej ziemi i odlamkow. Zaklal szpetnie, wzniosl ramiona obronnym ruchem nad glowe i wlasnie w tym momencie spadl na niego caly grad kamieni. Jeden z nich, wielkosci ceglowki, trafil go w lokiec i wtedy Zeth nagle stracil caly zapal do walki. Ksztuszac sie i kaszlac, oslepiony pylem, przyciskajac bolacy lokiec do brzucha, wytoczyl sie spod nawisu. Z gory rozlegl sie okrzyk triumfu, po ktorym znowu zaczely sie sypac kamienie. Bitwa byla juz jednak wygrana. Zeth jeszcze tylko rzucil jedno mordercze spojrzenie przez ramie i umknal. Biegl boczna sciezka tak dlugo, az znalazl sie na szczycie, i dopiero tam odwazyl sie zatrzymac, by jeszcze raz zawyc wojowniczo.

– Juzes, kurwa, trup, slyszysz? – jego odglos odbil sie od brzegu kanalu. – Jesli jeszcze raz cie zocze, juzes pieprzony trup!

Zza drzew rozlegl sie kpiacy okrzyk Dziewczyny.

Zeth jak niepyszny czmychnal z placu boju.

23

Lansquenet, marzec 1999

Gdy Jay sie obudzil, promienie slonca zalewaly mu twarz. Swiatlo mialo niezwykly odcien glebokiej zolci – niczym klarowne wino – zupelnie niepodobny do cytrynowej bladosci switu. Gdy spojrzal na zegarek, ze zdumieniem odkryl, ze przespal czternascie godzin. Przypomnial sobie, ze w nocy mial goraczke i nawet majaczyl, po czym natychmiast – pelen najgorszych obaw – zabral sie za ogledziny zranionej nogi i tropienie sladow infekcji. Szczesliwie nie zobaczyl zadnych niepokojacych oznak. Opuchlizna zeszla znacznie, gdy spal, i chociaz wciaz mial na kostce soczyste krwiaki oraz brzydka rane, uszkodzenie okazalo sie o wiele mniej niebezpieczne i rozlegle, niz mu sie wydawalo poprzedniego wieczoru. Dlugi sen zdecydowanie dobrze mu zrobil.

Udalo mu sie nawet zalozyc na kontuzjowana noge but. Co prawda gdy go mial na sobie, czul w stopie bol, ale nie tak dojmujacy, jak sie obawial. Zjadl ostatnia zakupiona na dworcu kanapke – obrzydliwie nieswieza, ale umieral z glodu – po czym spakowal maszyne do walizki, a wina do brezentowej torby i powlokl sie w kierunku szosy. Zostawil bagaze w przydroznych krzakach, sam zas rozpoczal zmudna wedrowke w kierunku wioski. Czesto zatrzymywal sie, by odpoczac, tak ze zanim wkroczyl na glowna ulice, minela prawie godzina. Dzieki temu zdolal sie jednak spokojnie rozejrzec po okolicy. Lansquenet bylo malenka miejscowoscia z jedna tylko ulica i paroma bocznymi drogami oraz ryneczkiem, na ktorym znajdowalo sie zaledwie kilka sklepow: apteka, piekarnia, rzeznik i kwiaciarnia. Pomiedzy dwoma rzedami lip tkwil kosciol, a obok biegla droga do rzeki, przy ktorej stala kawiarnia. Wzdluz poszarpanych brzegow rzeki kilka zapuszczonych domow chylilo sie ku pobliskim polom. Jay nadszedl od strony nurtu, znalazl brod, gdzie stapajac po duzych plaskich kamieniach, mogl przekroczyc wode, i w ten sposob znalazl sie tuz obok kawiarni. Zywa bialoczerwona markiza oslaniala niewielkie okno, a na chodniku przed wejsciem stalo pare metalowych stolikow. Szyld nad drzwiami glosil: „Cafe des Marauds”.

Jay wszedl do srodka i zamowil male jasne. Proprietaire stojaca za barem spojrzala na niego zdziwionym wzrokiem, i w tym momencie Jay zdal sobie sprawe, jaki widok musi przedstawiac wlasna osoba: nieumyty, nieogolony, w nieswiezym T-shircie i do tego najprawdopodobniej cuchnacy tanim winem. Usmiechnal sie szeroko do wlascicielki, ona jednak przygladala mu sie z powatpiewaniem.

– Nazywam sie Jay Mackintosh – oznajmil. – Jestem Anglikiem.

– Aaa, Anglikiem. – Kobieta usmiechnela sie i skinela glowa, jak gdyby to wystarczalo za wszelkie wyjasnienia. Miala okragla, rozowa, blyszczaca twarz – jak u lalki. Jay pociagnal dlugi lyk piwa.

– Josephine – przedstawila sie proprietaire. - Czy jest pan… turysta?

Powiedziala to w taki sposob, jakby bawila ja podobna mysl.

Jay pokrecil glowa.

– Niezupelnie. Wczoraj wieczorem mialem problem z dotarciem do tego miejsca. Ja… po prostu sie zgubilem. Musialem spac w polowych warunkach.

W kilku slowach wyjasnil jej cala sytuacje.

Josephine spojrzala na niego z ostroznym wspolczuciem. Zapewne nie mogla sobie wyobrazic, ze ktos mogl sie zgubic w tak niewielkim, swietnie jej znanym miejscu.

– Czy tu mozna gdzies wynajac pokoj? Pokoj na noc? Potrzasnela przeczaco glowa.

– A wiec nie ma tu hotelu? Czy chocby chambre d’hote? Ponownie poslala mu rozbawione spojrzenie. Do Jaya zaczelo w tym momencie docierac, ze turysci nie wystepowali w Lansquenet w obfitych ilosciach. No coz. W takim razie bedzie musial jechac do Agen.

– A czy moglbym skorzystac z pani telefonu, zeby za mowic taksowke?

– Taksowke?! – Tym razem rozesmiala sie w glos. – Taksowke? W niedzielny wieczor?

Jay zauwazyl, ze nawet jeszcze nie minela szosta, ale Josephine tylko pokrecila glowa i ponownie wybuchnela smiechem. Wyjasnila, ze o tej porze wszystkie taksowki w Agen zjezdzaja juz do domu. Nikt nie pojedzie tak daleko po klienta. Poza tym swego czasu chlopcy z okolicy czesto dzwonili po taksowke dla kawalu, tlumaczyla. Po taksowke, po pizze… Uwazali, ze to zabawne.

– Ach tak.

Oczywiscie, mial jeszcze dom. Swoj dom. Ostatecznie spedzil tam juz jedna noc, wiec ze spiworem i swiecami zapewne da rade przespac sie tam jeszcze raz. Kupi zywnosc w kawiarni. Zbierze troche drewna i napali w kominku. W walizce mial swieze ubranie. Nastepnego rana przebierze sie i pojedzie do Agen, zeby podpisac wszystkie konieczne dokumenty i odebrac klucze.

– Kiedy spalem pojawila sie obok mojego domu kobieta. Madame d’Api. Chyba sadzila, ze wdarlem sie do domu nielegalnie.

Josephine rzucila mu szybkie spojrzenie.

– Zapewne tak sadzila. Ale jezeli dom nalezy teraz do pana…

– Myslalem, ze jest kims w rodzaju dozorcy. Stala na strazy. – Jay usmiechnal sie szeroko. – Szczerze mowiac, nie zachowala sie zbyt przyjaznie.

Josephine potrzasnela glowa.

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату