Joe energicznie potrzasnal glowa.
– Nic ci nie bedzie, chlopcze – odezwal sie kpiacym to nem. – Wpadles tylko w drobna pulapke na lisy. Ten stary czlowiek trzymal tu kury. A kury przyciagaly lisy. On zawsze zaznaczal, gdzie sa te pulapki niewielkim kawalkiem szmatki.
Jay spojrzal na skrawek flaneli, ktory wciaz mocno sciskal w dloni.
– A ja myslalem…
– Wiem, co myslales. – Oczy Joego rozblysly rozbawieniem. – Zawsze taki sam. Rzucajacy sie we wszystko na leb na szyje, bez rozeznania, co w trawie piszczy. I wciaz pelen pytan. Ciekaw, jak nie tego, to owego – mowiac to, wyciagnal w strone Jaya dlon z kieliszkiem napelnionym zoltym winem z kwiatu bzu. – Wlej w siebie ten plyn – za rzadzil miekkim glosem. – Dobrze ci zrobi. Powiedzialbym ci tez, zebys wyszedl i poszukal biskupiego ziela, ale teraz planety nie sa przychylne dla zbiorow.
Jay wbil w niego wzrok. Jak na zjawe czy halucynacje Joe byl nadzwyczaj realny. Pod paznokciami i w siateczce zmarszczek na dloni mial ogrodowa ziemie.
– Jestem chory – wyszeptal cicho Jay. – A ty zniknales tamtego lata. Odszedles bez slowa pozegnania. Teraz ciebie wcale tu nie ma. Jestem tego pewien.
Joe potrzasnal glowa.
– Eee tam – rzucil przyjacielskim tonem. – Porozmawiamy o tym, kiedy sie poczujesz lepiej.
– Kiedy sie poczuje lepiej, ciebie juz tu nie bedzie. Joe rozesmial sie serdecznie i zapalil papierosa.
W chlodnym powietrzu zapach dymu zdawal sie cierpki i ostry. Jay spostrzegl – nie czujac zaskoczenia – ze Joe wyciagnal swojego papierosa ze starej paczki playersow numer 6.
– Zapalisz? – zapytal, wyciagajac paczke w jego strone.
Przez chwile papieros w reku Jaya zdawal sie jak najbardziej prawdziwy i namacalny. Zaciagnal sie mocno, ale dym mial posmak zatechlego kanalu i plonacych ognisk.
Rzucil wiec zapalonego papierosa na betonowa posadzke, bezmyslnie przygladajac sie iskrom, ktore wyskoczyly w gore, gdy niedopalek uderzyl o twarda powierzchnie. Nagle zaczelo mu sie krecic w glowie.
– Moze polozylbys sie na chwile – zaproponowal Joe. – Masz tu spiwor i kilka kocow – calkiem czystych, i w ogole. Wygladasz na umordowanego.
Jay bez przekonania polozyl sie na kocach. Byl wyczerpany. Rwala go glowa, stope przeszywal bol, czul sie calkowicie skolowany. Wiedzial, ze ma powazne powody do zmartwienia. Jednak chwilowo zdawalo mu sie, ze jest calkiem pozbawiony mozliwosci krytycznej oceny sytuacji. Zbolaly, ulozony na prowizorycznym poslaniu, naciagnal na siebie spiwor, ktory okazal sie cieply, czysty i wygodny. Przez glowe przebieglo mu nagle pytanie, czy wszystko, co dzialo sie wokol, nie bylo jedynie uluda wywolana hipotermia – czy przypadkiem nie przypadla mu w udziale rola glownego bohatera w jakiejs oblakanczej wersji „Dziewczynki z zapalkami”? Wybuchnal smiechem. Ziemniaczany Facet. Calkiem zabawne, co? Znajda go rankiem ze skrawkiem czerwonej flaneli w jednej i pusta butelka po winie w drugiej dloni – zamarznietego, z blogim usmiechem na ustach.
– Nie licz na to – rzucil Joe rozbawionym tonem.
– Pewnie, podobne historie nie przytrafiaja sie starym pisarzom – wymamrotal Jay. – Pisarze po prostu traca zmysly. – Zasmial sie ponownie, tym razem dosc dziko. Swieca zaskwierczala i zgasla, chociaz swiadomosc Jaya wciaz upierala sie, ze to starszy pan ja zdmuchnal. Bez migotliwego plomyka pokoj zdawal sie przerazliwie ciemny. Waska smuga ksiezycowej poswiaty musnela kamienna podloge. Za oknem jakis ptak wydal z siebie przejmujacy trel. Gdzies z oddali dobiegl rozdzierajacy krzyk – kota czy moze sowy. Jay lezal bez ruchu, wsluchujac sie w dzwieki nocy. Bylo ich tak wiele! A chwile potem za oknem dal sie slyszec odglos przypominajacy ludzkie kroki. Jay zamarl.
– Joe?
Ale starszy pan juz zniknal – zakladajac, ze w ogole tu byl. Odglos zas dobiegl go znowu – cichy, stlumiony, ukradkowy. Pewnie jakies zwierze, powiedzial sobie Jay. Pies, a moze lis. Wstal jednak i podszedl do okna.
Za uszkodzona okiennica wyraznie majaczyla sylwetka ludzka.
– Jezu!
Odruchowo gwaltownie postapil w tyl – zbyt gwaltownie, jak na swoja zraniona kostke, tak ze niewiele brakowalo, a zwalilby sie bezladnie na podloge. Postac byla wysoka – jej rozmiary wyolbrzymiala jeszcze wielka, ciezka kapota i czapka z daszkiem. Jay dostrzegl w przelocie rozmazane, niewyrazne rysy twarzy ukryte pod daszkiem, wlosy rozsypujace sie po kolnierzu, oczy przepelnione gniewem w bladej twarzy. Ulotne wrazenie, ze to ktos znajomy. Bardzo ulotne. W mgnieniu oka go opuscilo. Kobieta stojaca za okiennica byla mu zupelnie obca.
– Co pani tutaj robi, do cholery? Automatycznie odezwal sie po angielsku, wcale nie oczekujac, ze go zrozumie. Po wydarzeniach ostatniego wieczora nie mial nawet pewnosci, czy ta kobieta stala tam naprawde.
– I kim wlasciwie pani jest?
Spojrzala na niego. Stara strzelba w jej dloniach w zasadzie nie byla wycelowana w niego, ale wystarczylby drobny ruch reki, zeby tak sie wlasnie stalo.
– Pan wkroczyl tu bezprawnie. – Jej angielszczyzna, mimo mocnego francuskiego akcentu, byla dobra. – To nie jest opuszczona wlasnosc. Znajduje sie pan na terenie prywatnym.
– Wiem. Ja…
Ta kobieta zapewne pilnuje domu, wytlumaczyl sobie w duchu Jay. Byc moze placi sie jej za to, by nie dopuszczala do dalszej dewastacji budynku. To by wyjasnialo owe tajemnicze dzwieki, lezace tu swiece, spiwor i zapach swiezej farby. Cala reszta – jak na przyklad nieoczekiwane pojawienie Joego – byla jedynie wytworem jego wyobrazni. Gdy to sobie uswiadomil, usmiechnal sie do kobiety z uczuciem ulgi.
– Przepraszam, ze podnioslem na pania glos. Nie zorientowalem sie w sytuacji. Nazywam sie Jay Mackintosh. Byc moze agencja cos wspomniala na moj temat.
Patrzyla na niego nic nierozumiejacym wzrokiem. Ale juz po chwili rzucila okiem ponad jego ramie na maszyne do pisania, butelki, brezentowa torbe.
– Agencja?
– Tak. To wlasnie ja kupilem ten dom. Przez telefon. Przedwczoraj. – Parsknal krotkim, nerwowym smiechem. – Zadzialalem pod wplywem impulsu. Po raz pierwszy w swoim zyciu. Nie moglem sie doczekac zakonczenia wszelkich papierkowych formalnosci. Chcialem natychmiast obejrzec swoj dom. – Zasmial sie znowu, ale w jej oczach nie ujrzal ani cienia wesolosci.
– Twierdzi pan, ze pan kupil ten dom? Skinal glowa.
– Bardzo chcialem jak najszybciej go zobaczyc. Ale nie udalo mi sie zdobyc kluczy. Przez przypadek utknalem tu samotnie. A do tego zranilem sie w noge…
– To niemozliwe – oznajmila bezbarwnym tonem. – Powiedziano by mi, gdyby pojawil sie inny kupiec.
– Przypuszczam, ze nikt sie nie spodziewal, ze przyjade tak szybko. Prosze posluchac, to doprawdy bardzo proste. Przepraszam, ze pania wystraszylem. Nawet nie wie pani, jak sie ciesze, ze doglada pani budynku.
Spojrzala na niego dziwnym wzrokiem, ale nie powiedziala slowa.
– Widze, ze postanowiono nieco odnowic to miejsce. Spostrzeglem puszki z farba. Czy to pani sie tym zajmowala?
Pokiwala twierdzaco glowa z pustym wyrazem oczu. Za jej plecami nocne niebo zdawalo sie zasnute mgla, pelne sklebionych chmur. Jay w koncu poczul sie skonsternowany jej milczeniem. Zapewne nie uwierzyla w jego slowa.
– Czy pani… To znaczy, jestem ciekaw, czy w okolicy duzo jest takiej pracy? Mam na mysli dozorowanie budynkow. Odnawianie starych posiadlosci.
Wzruszyla ramionami. Ten gest mogl oznaczac cokolwiek. Jay nie mial pojecia, co zamierzala w ten sposob wyrazic.
– Jay Mackintosh – usmiechnal sie ponownie. – Jestem pisarzem.
Ponownie to spojrzenie. Jej oczy przesliznely sie po nim z wyrazem pogardy lub szczegolnego zaciekawienia.
– Marise d’Api. Zajmuje sie winnica lezaca za tym polem.
– Milo mi pania poznac.
Albo podawanie reki nie bylo miejscowym zwyczajem, albo mial to byc z jej strony celowy afront.
A wiec nie dozorczyni, zdecydowal w myslach Jay. Powinien od razu sie zorientowac. Dowodzila tego arogancja w jej twarzy i szorstkosc obejscia. Ta kobieta miala wlasna posiadlosc, wlasna winnice. Byla rownie twarda, jak jej ziemia.
– Pewnie jestesmy wiec sasiadami?
Ponownie zadnej odpowiedzi. Jej twarz nie wyrazala zadnych uczuc. Nie sposob bylo stwierdzic, czy za ta maska kryje sie rozbawienie czy gniew, czy tez moze najzwyklejsza obojetnosc. Obrocila sie na piecie. Przez moment jej twarz, zwrocona w strone ksiezyca, zasrebrzyla sie jasna poswiata i wowczas Jay spostrzegl, ze byla to osoba mloda – moze dwudziestoosmio- czy dwudziestodziewiecioletnia – o delikatnych rysach wyzierajacych spod daszka czapki. Zaraz potem jednak kobieta zniknela, poruszajac sie nadzwyczaj wdziecznie pomimo zbyt obszernych ubran. Jej ciezkie buty odcisnely slad na wysoko porastajacym zielsku.
– Hej! Prosze poczekac!
Jay zbyt pozno uswiadomil sobie, ze Marise d’Api moglaby mu pomoc. Na pewno dysponowala zywnoscia, goraca woda, a moze nawet srodkami dezynfekcyjnymi na zraniona kostke.
– Prosze chwile poczekac! Madame d’Api! Potrzebuje pani pomocy!
Nawet jezeli go uslyszala, nie odpowiedziala. Przez moment wydawalo mu sie, ze dojrzal jej postac rysujaca sie na tle ciemnego nieba. Odglos, ktory go dochodzil od strony chaszczy, mogl byc odglosem jej krokow, ale rownie dobrze mogl byc tez czyms zupelnie innym.
Gdy Jay pojal wreszcie, ze ona nie wroci, ponownie polozyl sie na swoim prowizorycznym poslaniu w rogu pokoju i zapalil swiece. Niemal calkowicie oprozniona butelka wina Joego stala tuz obok niego, chociaz byl calkiem pewien, ze gdy sie kladl, stala na stole. Widocznie jednak przeniosl ja tu w zamroczeniu. To zrozumiale, ze nie pamietal. Doznal szoku. W migotliwym swietle swiecy zsunal skarpetke, aby uwaznie zbadac stan zranionej kostki. Paskudny uraz –