zyciu.

– To niesamowite – wykrztusil w koncu. – Myslalem, ze naprawde stad wyjechales.

Joe wygladal na bardzo uradowanego.

– Nie ty jeden, chlopcze – rzucil tajemniczo. – Chodz, spojrz teraz w tamta strone.

Jay skierowal wzrok na torowisko. Budka droznika, wykorzystywana przez Joego na cieplarnie – wciaz stala na swoim miejscu, chociaz wydawala sie byc w stanie calkowitego rozpadu; poprzez dziury w dachu wychylaly sie pedy winorosli i opadaly na oblazace z farby sciany. Trakcje elektryczna zdemontowano i wykopano podklady – zewszad, z wyjatkiem piecdziesieciometrowego pasa dzielacego dom Joego od budki, jakby przez przypadek przeoczono ten teren. Pomiedzy czerwonymi od rdzy szynami, kielkowaly chwasty.

– Z nadejsciem nowego roku nikt juz nie bedzie pamietac, ze w Pog Hill onegdaj biegla kolej. Moze zostawia nas wtedy w spokoju.

Jay powoli pokiwal glowa, wciaz niezdolny do normalnej rozmowy z powodu zdumienia i poteznego uczucia ulgi.

– Moze i tak.

19

Lansquenet, marzec 1999

W powietrzu unosil sie aromat zapadajacego mroku – gorzkodymny, herbaciany, na tyle lagodny, ze zdawal sie obiecywac mozliwosc spedzenia nocy pod golym niebem. Winnice, polozona na lewo, przepelnialy rozne dzwieki: ptasie trele, kumkanie zab, cykanie owadow. Jay wciaz jeszcze widzial sciezke pod stopami, lekko wyzlocona ostatnimi promykami zachodzacego slonca, jednak swiatlo nie padalo juz na front domu, ktory teraz wygladal ponuro, niemal groznie. Jay zaczal sie nawet zastanawiac, czy jednak nie powinien byl odlozyc wizyty na nastepny ranek.

W koncu zniechecila go mysl o dlugim marszu do wioski. Mial na nogach solidne buty z wysoka cholewka, ktore – gdy opuszczal Londyn – wydawaly sie sensownym wyborem na droge, ale ktore teraz – po tak wielu godzinach podrozy – zaczely go uciskac i obcierac. Gdyby tylko dostal sie do wnetrza domu, a to – sadzac po zabezpieczeniach, jakie do tej pory zobaczyl, nie powinno byc trudne – wowczas moglby sie tam przespac. Do wioski natomiast wybralby sie nazajutrz rano.

Przeciez w zasadzie nikt nie moglby mu zarzucic, ze wtargnal na ten teren czy do tego domu bezprawnie. Bo to wszystko juz niemal stalo sie jego wlasnoscia. Doszedl do warzywnika. Cos z boku domu – prawdopodobnie naderwana okiennica – uderzalo rytmicznie o tynk, wydajac przykre, zalobne dzwieki. Z tylu budynku, pod drzewami, przesuwaly sie cienie, stwarzajac wrazenie, ze stoi tam czlowiek: przygarbiona postac w czapce i kapocie. Cos odskoczylo mu spod stop ze swistem, gdy postawil kolejny krok – kolczasta lodyga karczocha, wciaz zwienczona zeszlorocznym kwiatem, teraz wysuszonym niemal do stanu nieistnienia. Gdy byl w polowie zaniedbanego ogrodka, jakis drobiazg zatrzepotal mu przed oczami, pasemko czegos miekko owinietego wokol sztywnej galezi dzikiej rozy. Skrawek tkaniny. Z miejsca, w ktorym stal, Jay nie mogl dojrzec nic poza tym, ale i tak od razu wiedzial, co to jest. Flanela. Czerwona. Upuscil torbe na skraju sciezki i wszedl w platanine zielska, bedaca swego czasu ogrodem warzywnym, odgarniajac wysokie, sztywne lodygi. To byl znak. To nie moglo byc nic innego – tylko specjalny omen.

Kiedy dal kolejny krok, by pochwycic skrawek tkaniny, cos zachrzescilo gwaltownie pod jego lewa stopa, po czym zatrzasnelo sie z gniewnym zgrzytem metalu wokol jego kostki, przebijajac miekka skore buta. Jay stracil rownowage, polecial do tylu w zielsko, a dojmujacy bol rozlal sie po nodze, stajac sie nie do zniesienia. Klnac siarczyscie, Jay pochwycil gwaltownie ten przedmiot zarysowujacy sie niewyraznym ksztaltem w mroku i natrafil palcami na zabkowany metal uczepiony jego stopy.

Potrzask, pomyslal w oslupieniu. Jakis potrzask.

Bol byl tak silny, ze w pierwszej chwili nie mogl rozumowac logicznie, wiec przez kilka cennych sekund gapil sie bezmyslnie na ow przedmiot wgryzajacy sie coraz glebiej w jego but. Palce zaslizgaly mu sie na metalu i wtedy Jay zorientowal sie, ze krwawi. Wpadl w panike.

Wielkim wysilkiem zmusil sie do bezruchu. Jezeli to byl potrzask, trzeba rozewrzec go sila. Przeciez to paranoja wmawiac sobie, ze zostal zastawiony specjalnie na niego. Prawdopodobnie ktos chcial upolowac krolika, moze lisa czy inne zwierze.

Przez moment straszny gniew stepil jego bol. Coz za karygodna nieodpowiedzialnosc, kryminalna bezmyslnosc, by zastawiac potrzaski na zwierzeta tak blisko czyjegos domu – jego domu. Jay zaczal mocowac sie z zelastwem. Wydawalo mu sie, ze ma do czynienia z bardzo starym i prymitywnym urzadzeniem. Pulapke zaprojektowano na zasadzie gwaltownie zaciskajacych sie szczek i przymocowano do ziemi za pomoca metalowego kolka. Z boku umieszczono zapadke. Jay klal, walczac z zardzewialym mechanizmem, czujac, ze przy kazdym ruchu zeby potrzasku zatapiaja sie coraz glebiej w jego kostke. Wreszcie poradzil sobie jakos z zapadka, ale i tak potrzebowal kilku prob, by rozewrzec metalowe szczeki, a kiedy w koncu zdolal to zrobic, odczolgal sie nieco do tylu, niezdarnie, i sprobowal ocenic rozmiar okaleczenia. Noga juz spuchla, skora cholewki oblepiala ja bardzo scisle, tak wiec zdjecie butow w normalny sposob moglo lada chwila stac sie niemozliwe.

Usilnie sie staral nie myslec o rozmaitych groznych szczepach bakterii, ktore wlasnie teraz byc moze wdzieraly sie do jego organizmu. Wydzwignal sie do pozycji stojacej i niezrecznie podskakujac na jednej nodze, powrocil na sciezke. Usiadl na kamieniach i zabral sie za zdejmowanie buta.

Zajelo mu to prawie dziesiec minut. Kiedy skonczyl, oblewal go pot. Teraz bylo juz zbyt ciemno, aby dokladnie obejrzec noge, ale i bez tego Jay wiedzial, ze minie jakis czas, zanim znowu odwazy sie normalnie na niej stapac.

20

Pog Hill, lato 1977

Nowe metody ochronne nie byly jedyna zmiana w okolicach Pog Hill tego roku. W Nether Edge zjawili sie goscie. Jay wciaz tam chadzal co kilka dni, przyciagany przez niezwykla aure subtelnego rozkladu; przez przedmioty pozostawione, by zbutwiec w spokoju. Nawet w najgoretsze dni lata nie rezygnowal z przeszukiwania swoich ulubionych miejsc; wciaz pojawial sie nad brzegiem kanalu, w okolicach popieliska i wysypiska – czesciowo w poszukiwaniu rzeczy przydatnych dla Joego, a czesciowo dlatego, ze te miejsca nie przestawaly go fascynowac. Musialy tez stanowic pewna atrakcje dla Cyganow, poniewaz tam wlasnie zalozyli swoj oboz, na ktory skladaly sie cztery auta kempingowe ustawione w kwadrat niczym wozy amerykanskich pionierow dla obrony przed wrogiem. Samochody byly szare, rdzewiejace, z osiami uginajacymi sie od nadmiaru nagromadzonego bagazu, z drzwiami mocowanymi na sznurki i oknami zmatowialymi od starosci. Ludzie w nich mieszkajacy przedstawiali sie rownie nieatrakcyjnie. Szescioro doroslych i tylez samo dzieci, wszyscy ubrani w dzinsy lub kombinezony, czy tanie, kupione na bazarach, nylonowe koszulki. Ich swiat sprawial wrazenie lepkiego od brudu – byl wizualizacja permanentnie unoszacych sie nad obozowiskiem zapachow: starej frytury, niedopranej odziezy, benzyny i smieci.

Jay nigdy przedtem nie widzial Cyganow. Ta bezbarwna, prozaiczna grupa zupelnie nie byla tym, co obiecywaly wszystkie jego dotychczasowe lektury. Nigdzie nie widzial ani sladu konnych wozow, z bokami malowanymi w szalencze, zywe wzory, czy ciemnowlosych, niebezpiecznych pieknosci ze sztyletami u pasa badz ociemnialych staruszek obdarzonych moca jasnowidzenia. Te wszystkie jego wyobrazenia o Cyganach znajdowaly jeszcze potwierdzenie w doswiadczeniach Joego, wiec gdy Jay spogladal na obozowisko ze swojego ulubionego punktu ponad sluza, czul, ze denerwuje go ich obecnosc. Wydawali sie najzwyklejszymi ludzmi i poki Joe nie potwierdzil ich egzotycznego pochodzenia, Jay nabieral coraz silniejszego przeswiadczenia, ze to jedynie turysci z poludnia zamierzajacy powloczyc sie po wrzosowiskach.

– Nie, chlopcze – stwierdzil autorytatywnie Joe, wskazujac na odlegle obozowisko, gdzie z niewielkiego, blaszanego komina waska, blada smuzka dymu wila sie ku niebu nad Nether Edge. – To nie turysci. To Cyganie, a jakze. Moze nie Romowie z krwi i kosci, ale prawdziwe cyganskie dusze. Podroznicy. Tacy jak ja za dawnych lat. – Zmruzyl oczy, spogladajac poprzez papierosowy dym na obozowisko. – Po mojemu zostana tu przez zime. Odjada z nadejsciem wiosny. Nikt ich nie bedzie niepokoic w dolinie Edge. Teraz juz nikt tam nie chodzi.

Oczywiscie nie byla to do konca prawda. Jay uwazal Nether Edge za swoje terytorium i przez kilka pierwszych dni obserwowal Cyganow z taka sama zloscia i niechecia, jaka pierwszego roku w Monckton czul wobec Zetha i jego kolezkow. Rzadko widzial wsrod samochodow kempingowych jakis ruch – tylko niekiedy wsrod pobliskich drzew suszylo sie pranie, a pies uwiazany do pierwszego z brzegu samochodu szczekal przerazliwie i nieustannie. Raz czy dwa spostrzegl tez kobiete niosaca wode w wielkich kanistrach w strone pojazdu. Woda pochodzila z czegos w rodzaju rury z zaworem wmurowanej w betonowy kwadrat przy piaszczystej sciezce. Podobne urzadzenie znajdowalo sie takze po drugiej stronie obozu.

– Zainstalowano to wiele lat temu – wyjasnil Joe. – Byl tu wtedy oboz cyganski z woda i elektryka. Tam jest wodomierz, z ktorego korzystaja, a takze i szambo. Nawet smieci zabieraja stamtad raz w tygodniu. Mozna by pomyslec, ze z tego wszystkiego korzysta wiecej osob, ale to nieprawda. Ci Cyganie to zabawny narod.

Joe pamietal, ze ostatni raz Cyganie obozowali w Nether Edge przed dziesiecioma laty.

– To byli prawdziwi Romowie – oznajmil. – Teraz juz rzadko mozesz spotkac prawdziwych Romow. Kupowali ode mnie owoce i jarzyny. Niewiele ludzi chcialo z nimi handlowac. Mawiali, ze Cyganie sa nie lepsi od zebrakow. – Joe usmiechnal sie szeroko. – No, nie powiem. Nie wszystko, co robili, bylo takie do konca uczciwe, ale gdy czlowiek jest cale zycie w drodze, musi sobie jakos radzic. Wynalezli sposob oszukiwania wodomierza. Widzisz, zeby skorzystac z wody, trzeba wrzucic piecdziesiat pensow. Oni brali wode i elektryke przez cale lato, a kiedy pojechali, ci z magistratu przyszli tu, zeby oproznic wodomierz. Nie znalezli w srodku nic poza odrobina wody. I do dzis nie wiadomo, jak oni to zrobili. Zamek byl nienaruszony. Nikt przy nim nie manipulowal.

Jay z zainteresowaniem spojrzal na Joego.

– To jak oni to zrobili? – spytal zaciekawiony.

Joe znowu usmiechnal sie szeroko i poklepal palcem po nosie.

– Alchemia – wyszeptal i ku irytacji Jaya nie chcial juz powiedziec na ten temat ani slowa.

Opowiesc Joego na nowo rozbudzila w Jayu zainteresowanie Cyganami, tak ze chlopiec przez kilka nastepnych dni bacznie obserwowal obozowisko, ale chociaz pilnie wytezal wzrok, nie dostrzegl ani sladu jakichkolwiek sekretnych dzialan. W koncu rozczarowany opuscil swoj punkt obserwacyjny nad

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату