wielkiej, luznej kapocie, czekajacy na niego w opuszczonym domu, zyjacy z plodow ziemi. Mysli Jaya skierowaly sie w tym momencie bezlitosnie ku ogrodkowi warzywnemu – przeciez ktos musial posiac te rosliny, pomyslal z oblakancza logika. Ktos musial tu byc.

Spojrzal na zegarek i ze zdumieniem spostrzegl, ze siedzial przed domem ponad dwadziescia minut. A przeciez dlatego poprosil taksowkarza, zeby czekal na niego przy szosie, bo nie zamierzal spedzac nocy w Lansquenet. To, co do tej pory zobaczyl, kazalo mu watpic, czy w wiosce uda mu sie znalezc jakiekolwiek miejsce na nocleg. Ponadto zrobil sie juz strasznie glodny. Puscil sie wiec biegiem przez sad; gdy wypadl zza zagajnika i tuz przed szosa pokonal zakret – pocil sie i ciezko dyszal.

Tymczasem po taksowce nie zostalo ani sladu.

Przeklal szpetnie. Jego walizka i brezentowa torba lezaly bezladnie rzucone na pobocze. Kierowca, znudzony czekaniem na stuknietego Anglika, po prostu odjechal.

Czy wiec mu sie to podobalo, czy nie – musial tu juz pozostac.

16

Pog Hill, lato 1976

Kirby Central zostalo zdemontowane w sierpniu. Jay byl w poblizu, gdy je zamykali – ukrywal sie w wysokiej kepie rozsiewajacej nasiona wierzbowki – a gdy poszli, zabierajac ze soba zwrotnice, sygnalizacje swietlna i wszystko inne, co mozna by ukrasc, zakradl sie po schodach w gore i zajrzal przez okno. Schematy torow i rozklady pociagow wciaz walaly sie wewnatrz, natomiast przekladnia zwrotnicy ziala czarna dziura. Mimo to budka w dziwny sposob wygladala na zamieszkala, jakby droznik wyszedl tylko na moment i za kilka minut mial powrocic. Jay spostrzegl tez, ze zostalo tam wiele szkla, ktore mozna by dobrze spozytkowac, gdyby tylko razem z Joem przy targali je na Pog Hill Lane.

– Daj spokoj, chlopcze – powiedzial jednak Joe, gdy Jay mu o tym zameldowal. – I tak bede mial pelne rece roboty tej jesieni.

Jay nie potrzebowal zadnego wyjasnienia tych slow. Od poczatku sierpnia Joe coraz powazniej przejmowal sie losami swojej dzialki. Rzadko mowil o tym otwarcie, ale niekiedy przerywal prace i wbijal wzrok w swoje drzewka, jakby ocenial, jak wiele zycia im jeszcze zostalo. Czasami zatrzymywal sie, by pogladzic gladka kore jabloni czy sliwy i wowczas zaczynal przemowe – do siebie czy do Jaya – cichym glosem. Zawsze, mowiac o drzewach, uzywal ich nazwy gatunkowej i przemawial tak, jakby byly ludzmi.

– Mirabelka. Niezle rosnie, co? To francuska sliwka, zolta, doskonala na dzem, wino, czy tak po prostu do jedzenia. Podoba jej sie tu, na nasypie, gdzie sucho i slonecznie. – Zamilkl na chwile, po czym oznajmil: – Za stara juz jest, by ja przeniesc. Zapuscila korzenie gleboko, pewna, ze pozostanie w tym miejscu na zawsze, a tu nagle taka historia. To dopiero lotry.

Byl to najbardziej bezposredni sposob, w jaki Joe odniosl sie do problemow swojej dzialki.

– Teraz chca wyburzyc Pog Hill Lane. – Glos Joego podniosl sie wyraznie i nagle Jay zdal sobie sprawe, ze po raz pierwszy widzi go w stanie zblizonym do gniewu. – Pog Hill Lane, tkwiaca tu od ponad wieku, zbudowana, gdy w Nether Edge byla jeszcze kopalnia, a nad kanalem pracowali marynarze.

Jay wybaluszyl oczy.

– Wyburzyc Pog Hill Lane? Masz na mysli domy? Joe skinal glowa.

– Dzis przyszedl do mnie list. Poczta – oznajmil sucho. Te lotry uwazaja, ze tu jest niebezpiecznie. Chca wyburzyc wszystko wokol. Wszystkie szeregi.

Jego twarz, niby rozbawiona, wyrazala ponura determinacje.

– Wyburzyc. Po tak dlugim czasie. Mieszkam tu od trzydziestu dziewieciu lat – od chwili gdy zamkneli kopalnie w Upper Kirby i Nether Edge. Kupilem gorniczy dom od magistratu. Ale nie ufalem im, o nie. Nawet wtedy… – urwal, wznoszac swa lewa, kaleka dlon w gescie ironicznego salutu. – Czego jeszcze chca, ha? Tam na dole zostawilem swoje trzy palce. Niemalze kosztowalo mnie to piorunstwo zycie. Po mojemu wiec, powinienem byc cos dla nich wart. Oni powinni pamietac takie rzeczy!

Jay wpatrywal sie w niego z rozdziawionymi ustami. Takiego Joego nie widzial nigdy przedtem. Szczegolny podziw i strach kazaly mu milczec. A potem Joe urwal rownie gwaltownie, jak zaczal, i pochylil sie troskliwie nad swiezo zaszczepiona galezia.

– Wydawalo mi sie, ze to sie stalo w czasie wojny – wy krztusil w koncu Jay.

– Co takiego?

Jaskrawoczerwona szmatka laczyla szczepke z galezia. Joe posmarowal to miejsce czyms w rodzaju zywicy wydajacej ostra, soczysta won. Pokiwal sam do siebie glowa, wyraznie usatysfakcjonowany postepami drzewa.

– Mowiles mi, ze straciles palce w Dieppe – drazyl te mat Jay. – Podczas wojny.

– Ach, tak – Joe wcale nie wygladal na skonsternowanego. – Tam na dole tez sie toczyla wojna. Stracilem je, kiedy mialem szesnascie lat – zmiazdzyly sie pomiedzy dwoma wagonikami w 1931. Potem nie chcieli mnie wziac do wojska. Wtedy zapisalem sie do grupy Bevana. Tego samego roku mielismy trzy zawaly. Siedmiu wpadlo w po trzask pod ziemia, gdy obsunal sie tunel. Nie byli nawet prawdziwymi mezczyznami, niektorzy mieli tyle lat co ja. A byli tez mlodsi. Kiedy sie skonczylo czternasty rok zycia, mozna sie bylo zatrudnic w kopalni za stawke doroslego chlopa. Pracowalismy na podwojnych zmianach, zeby ich stamtad wyciagnac. Slyszelismy ich za sciana zwaliska – krzyczeli i plakali – ale ilekroc chcielismy ich siegnac, zapadala sie kolejna czesc chodnika. Pracowalismy w ciemnosciach z powodu palnych gazow, po kolana w mule. Bylismy przemoczeni i na wpol przyduszeni. Wiedzielismy, ze w kazdej sekundzie strop moze sie zawalic, ale sie nie poddawalismy. Az do chwili gdy przyszli bosowie i zamkneli caly korytarz. – Joe spojrzal na Jaya z nie zwykla gwaltownoscia, z zastarzala furia. – Nie mow mi wiec, ze nie bylem na wojnie, chlopcze – oznajmil ostrym glosem. – Wiem rownie wiele o wojnie – o tym, czym na prawde jest wojna – co ci chlopcy we Francji.

Jay wbijal w niego wzrok, nie wiedzac, co powiedziec. Joe zapatrzyl sie w przestrzen, wsluchany w krzyki i blagania mlodych ludzi, dawno temu umarlych w jakze teraz spokojnej bliznie Nether Edge. Jayem wstrzasnal dreszcz.

– I co teraz zrobisz?

Joe spojrzal na niego uwaznie, jakby sprawdzal, czy nie dojrzy oznak potepienia. A po chwili odprezyl sie i usmiechnal swoim lobuzerskim usmiechem, gmerajac jednoczesnie w kieszeni, z ktorej wygrzebal wymieta paczke zelkow. Wzial sobie jednego zelkowego ludzika, po czym wyciagnal pakiecik w strone Jaya.

– To, co robilem zawsze, chlopcze. Bede, do cholery, walczyl o to, co moje – oswiadczyl z cala moca. – Nie pozwole, by uszlo im to na sucho. Pog Hill to moje miejsce na ziemi i nie pozwole sie przekwaterowac do jakiegos gownianego osiedla. Nie pozwole na to ani im, ani nikomu innemu – mowiac to, ze smakiem odgryzl glowe zelkowego ludzika, po czym natychmiast wyciagnal nastepnego z torebki.

– Ale co mozesz w tej sytuacji zrobic? – dopytywal sie Jay. – Przysla ci nakaz eksmisji. Odetna ulice od gazu i elektrycznosci. Czy jednak nie moglbys…

Joe rzucil mu szczegolne spojrzenie.

– Nigdy nie jest tak, by nie mozna czegos zrobic, chlopcze – powiedzial miekkim glosem. – Po mojemu nadszedl czas, by sprawdzic, co naprawde ma jakas moc w zyciu. Czas, by wyjac worki z piaskiem i zatkac dziury. Czas, by utuczyc czarnego koguta, jak to robia na Haiti – mrugnal zawadiacko w strone Jaya, jakby sie z nim dzielil sekretnym dowcipem.

Jay rozejrzal sie po dzialce. Zawiesil wzrok na amuletach przybitych do muru, uwiazanych do galezi drzew, na piktogramach z tluczonego szkla misternie ulozonych na ziemi oraz na kredowych znakach na doniczkach z kwiatami i nagle ogarnelo go wszechmocne poczucie bezradnosci. To wszystko bylo takie kruche, tak wzruszajaco podatne na unicestwienie. A potem spojrzal na domy – na te poczerniale, skromne szeregowce, ze zwichrowanymi frontami i wychodkami w ogrodkach oraz oknami ocienionymi plastikiem. Jakies pranie suszylo sie na pojedynczej lince szesc czy siedem domow od posesji Joego. Dwojka dzieciakow bawila sie w rynsztoku od frontu. Natomiast Joe – slodki, stary, zwariowany Joe ze swoimi marzeniami, podrozami, ze swoim chatto, milionem nasion i piwnica pelna butelek – szykowal sie na wojne, z gory skazany na przegrana, uzbrojony jedynie w swoja magie dnia powszedniego i kilka kwart domowego wina.

– Nie frasuj sie, chlopcze – uspokajal go Joe. – Wszystko bedzie w porzadku, zobaczysz. Mam w zanadrzu kilka specjalnych sztuczek, o czym wkrotce sie przekonaja te lotry z magistratu.

Jego slowa jednak brzmialy pusto. Wszystko, co mowil, bylo jedynie czcza chelpliwoscia, bo tak naprawde Joe nic nie mogl zrobic. Oczywiscie Jay – na uzytek przyjaciela – udawal, ze wierzy w kazde jego slowo. Zbieral wiec na kolejowym nasypie specjalne ziola, ktore po wysuszeniu zaszywal w czerwone woreczki. Powtarzal dziwne slowa i gesty, nasladujac w tym Joego. Musieli zabezpieczac granice posesji dwa razy dziennie. Oznaczalo to chodzenie wokol okreslonego terenu – w gore nasypu, wokol dzialki, obok budki droznika w Pog Hill (ktora Joe uwazal za swoja wlasnosc), a potem wzdluz calej Pog Hill Lane, poprzez murek laczacy teren Joego z terenem sasiadow, przed frontowymi drzwiami i obok ogrodzenia od strony ogrodu – z czerwona swieca w dloni, w ogniu ktorej spalalo sie liscie laurowe nasaczone aromatycznym olejem i przy okazji wypowiadalo z powaga niezrozumiale frazy, ktore wedle Joego mialy byc lacina. Z tego, co mowil Joe, Jay zrozumial, ze odprawiali specjalny rytual majacy ochraniac dom i przylegle grunty od zlych wplywow, zapewniac wszystkiemu ochrone i potwierdzac przynaleznosc tych terenow do Joego. Gdy wakacje zblizaly sie ku koncowi, ich celebracje wydluzaly sie coraz bardziej – z trzyminutowych biegow wokol ogrodu rozrosly sie do procesji trwajacych pietnascie minut, a nawet i dluzej. W innych okolicznosciach Jay prawdopodobnie rozkoszowalby sie tymi codziennymi ceremonialami, ale nie teraz, gdy – w odroznieniu od zeszlego roku, kiedy to Joe traktowal wszystko z odpowiednia dawka dowcipu i ironii – starszy pan wykazywal o wiele mniejsza sklonnosc do zartow. Jay domyslal sie, ze za ta maska obojetnosci w Joem wciaz narastal prawdziwy niepokoj o przyszlosc. Coraz wiecej opowiadal o swoich podrozach, wspominal dawne przygody i planowal przyszle wyprawy. Oznajmial swa niezlomna wole jak najszybszego porzucenia Pog Hill na rzecz chateau we Francji, po czym jednym tchem przysiegal, ze nigdy nie opusci swojego obecnego domu – az do chwili, gdy wyniosa go stad nogami do przodu. Goraczkowo pracowal w ogrodzie. Jesien tego roku nadeszla szybko, wiec natychmiast trzeba bylo zbierac wiele owocow, po czym bez zwloki przerabiac je na dzemy, wino, galaretki i marynaty; ziemniaki i pasternak czekaly na wykopki i odpowiednie zabezpieczenie na zime; poza tym magiczne rytualy Joego wymagaly teraz co najmniej trzydziestu minut, w czasie ktorych trzeba bylo wiele gestykulowac i rzucac za siebie rozmaite sproszkowane rosliny. A jeszcze przedtem nalezalo przygotowac aromatyczne olejki i specjalne mieszanki ziolowe. Teraz Joe nabral wygladu czlowieka przesladowanego przez demony – jego rysy gwaltownie sie wyostrzyly, a w oczach pojawila sie szczegolna szklistosc, bedaca wynikiem bezsennosci – badz tez nadmiaru alkoholu. Bo teraz Joe zaczal pic o wiele wiecej niz kiedykolwiek przedtem. I nie ograniczal sie, jak zeszlego roku, do wina czy piwa z pokrzyw, ale raczyl sie rowniez swoim spirytusem – ziemniaczana wodka – z piwnicznego kotla destylacyjnego, a takze

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату