cialo wokol ciecia zsinialo i zapuchlo. Biskupie ziele – powiedzial starszy pan. Wbrew samemu sobie Jay sie usmiechnal. Biskupie ziele – tak w Yorkshire zwano bukwice, bedaca jednym z glownych skladnikow magicznych saszetek Joego.

Teraz natomiast jedyny dostepny srodek odkazajacy stanowilo wino. Jay przechylil butelke i polal rane cienkim strumyczkiem zoltawego plynu. Przez moment czul silne pieczenie. Nos wypelnil mu wyrazisty aromat lata oraz ziol. I chociaz zdawal sobie sprawe, ze to kompletny absurd, od razu poczul sie odrobine lepiej.

Radio zatrzeszczalo, po czym umilklo.

Zaraz tez ponownie powiala bryza z innych regionow – niosaca won jablek, kolysanke skomponowana ze stukotu pociagowych kol, odglosu pracy odleglej maszynerii i radiowej stacji ze starymi przebojami. Smieszne, jak w pamieci wciaz powracal do niego ten utwor – zimowy utwor – „Bohemian Rhapsody”.

W koncu Jay zapadl w sen, sciskajac w dloni skrawek czerwonej flaneli.

Ale „Specjaly” – oplecione czerwonym sznurkiem wino z malin, niebieskim z jezyn, zoltym z owocow dzikiej rozy i czarnym z damaszki – nie zmruzyly oka. Snuly niekonczaca sie rozmowe.

22

Nether Edge, lato 1977

Zeth sie nie zmienil. Jay rozpoznal go natychmiast, chociaz tym razem jego wrog nie mial wiatrowki przerzuconej przez ramie i na dodatek przez ostatni rok znacznie urosl, a dlugie wlosy nosil zwiazane w cienki ogonek. Mial na sobie dzinsowa kurtke z nazwa grupy Greateful Dead – wypisana na plecach mazakiem – oraz wysokie robocze buty. Siedzac w swej kryjowce nad kanalem, Jay nie byl w stanie stwierdzic, czy Zeth jest sam, czy tez ze swoimi kompanami. Gdy przygladal sie swemu wrogowi, spostrzegl, ze Zeth uniosl wiatrowke do oczu i zaczal mierzyc w cos znajdujacego sie w pewnej odleglosci od sciezki nad kanalem. Kilka kaczek siedzacych obok wody poderwalo sie do gory furkoczac skrzydlami niczym drewnianymi kolatkami. Zeth wrzasnal, po czym wystrzelil ponownie. Kaczki zaczely sie miotac niczym oszalale. Jay nie ruszyl sie z miejsca. Jezeli Zeth mial ochote strzelac do kaczek – to juz jego sprawa. Jay nie mial zamiaru mu w tym przeszkadzac. Jednak im dluzej przygladal sie tej scenie, tym wieksze ogarnialy go watpliwosci. Zeth chyba jednak nie mierzyl w strone kanalu, ale gdzies dalej – poza linie drzew, bardziej w kierunku rzeki, mimo ze tam teren byl zbyt odsloniety dla ptakow. Moze wiec strzelal do krolikow, pomyslal Jay, jednak natychmiast zdal sobie sprawe, ze halas, ktory czynil Zeth, sploszylby kazda zwierzyne. Zmruzyl wiec oczy w swietle zachodzacego slonca, usilujac dostrzec co tak naprawde robil jego wrog. Ten wystrzelil raz, potem jeszcze raz i za chwile ponownie zaladowal bron. Nagle Jay zdal sobie sprawe, ze Zeth stal dokladnie w tym samym miejscu, z ktorego on sam mial zwyczaj obserwowac…

Cyganie.

Zeth niewatpliwie celowal w linke do suszenia bielizny rozciagnieta pomiedzy dwoma najblizszymi samochodami – jeden koniec tej linki juz zwisal bezwladnie i tarzal sie w trawie niczym zlamane ptasie skrzydlo, trzepoczace w bolu na wietrze. Pies, uwiazany tam gdzie zwykle – ujadal bez opamietania. Jayowi zdawalo sie, ze dojrzal cos w oknie jednego z aut – gwaltownie odsunieta firanke i blada twarz o rozmytych rysach oraz szeroko rozwartych oczach – z powodu gniewu badz przerazenia – szybko ginaca za opadajaca zaslonka. Poza tym nie spostrzegl zadnego innego ruchu w okolicach samochodow. Zeth rozesmial sie glosno, po czym na nowo zaladowal bron. Wreszcie Jay zdolal tez doslyszec jego wrzaski.

– Cyganichy! Cyganichy!

Coz, skonstatowal Jay filozoficznie, w tej sytuacji nie mogl przeciez nic sensownego zrobic. Nawet Zeth nie byl na tyle szalony, zeby tak naprawde kogokolwiek zranic. Mogl strzelac do linki na pranie. Tak – to bylo w jego stylu. Zastraszenie innych lezalo w jego naturze. I – jak spostrzegl Jay – wychodzilo mu to calkiem niezle. Nagle stanal mu przed oczami obraz samego siebie tego pierwszego lata, gdy kucal i plaszczyl sie pod sluza, i poczul jak twarz oblewa mu rumieniec.

Do cholery, przeciez tak naprawde w tej chwili nic nie mogl zrobic.

Cyganie byli bezpieczni w swoich samochodach. Wystarczy, ze poczekaja az Zethowi skonczy sie amunicja.

Przeciez w koncu bedzie musial isc do domu. Poza tym to byla jedynie wiatrowka. Nie mozna zrobic komukolwiek prawdziwej krzywdy, poslugujac sie jedynie wiatrowka. Nie, to niemozliwe. Nawet gdyby sie trafilo w czlowieka.

A tak w zasadzie, co ten Zeth naprawde chcial zrobic?

Jay odwrocil sie, by pojsc juz sobie z tego miejsca, gdy nagle wydal okrzyk przerazonego zdumienia. Niecale dwa metry od niego, w krzakach, kryla sie dziewczyna. Byl tak pochloniety obserwacja Zetha, ze nawet nie uslyszal jej krokow. Wygladala na jakies dwanascie lat. Spod gaszczu rudych lokow wyzierala mala twarz, usiana piegami tak wielkimi, jakby probowaly pokryc cala skore. Miala na sobie dzinsy i za duzy bialy T-shirt. Jego rekawy dyndaly luzno nad jej chudymi lokciami. W dloni trzymala wyswiechtana bandane wypelniona kamieniami.

Podniosla sie rownie szybko i bezglosnie jak Indianka. Jay w zasadzie nie mial czasu na zadna reakcje, gdy juz poslala w jego strone ze swistem kamien, ktory z niewiarygodna predkoscia i celnoscia trafil go w kolano. Uslyszal trzask, poczul przeszywajacy bol. Wrzasnal i upadl na plecy, chwytajac sie gwaltownie za noge. Dziewczynka spojrzala na niego uwaznie, szykujac jednoczesnie kolejny kamien do rzutu.

– No cos ty – zaprotestowal Jay.

– Przepraszam – oznajmila, nie odkladajac jednak przygotowanego kamienia.

Jay podwinal nogawke spodni, by uwaznie zlustrowac stan swojego kolana. Juz zaczynal tworzyc sie siniak. Gniewnym wzrokiem obrzucil dziewczyne, a ona odwzajemnila mu sie beznamietnym spojrzeniem.

– Nie powinienes odwracac sie tak gwaltownie – stwierdzila. – Przestraszyles mnie.

– Ja przestraszylem… – Jay zupelnie nie wiedzial, co wlasciwie powinien powiedziec.

Dziewczyna wzruszyla ramionami.

– Sadzilam, ze jestes razem z nim – oznajmila energicznie, zwracajac drobny podbrodek w strone sluzy. – Wykorzystuje nasze samochody i biednego Toffiego na swoje cele.

Jay spuscil nogawke.

– Ten! Nie jest zadnym moim kumplem – stwierdzil urazonym tonem. – To wariat.

– Ach, tak. To w porzadku.

Dziewczyna odlozyla kamien z powrotem do bandany. W tym samym momencie zabrzmialy dwa kolejne wystrzaly, po ktorych echem rozlegl sie wojenny okrzyk Zetha:

– Cyganichy! Cyganichy!

Dziewczyna rzucila uwazne spojrzenie ponad krzewami, po czym uniosla jedna z galezi, najwyrazniej planujac zesliznac sie w dol kanalu.

– Hej, poczekaj chwile!

– A czemu?

Prawie na niego nie spojrzala. W cieniu krzewow jej oczy nabraly zlocistego odcienia niczym slepia sowy.

– Co zamierzasz zrobic?

– A jak myslisz?

– Przeciez powiedzialem ci, ze to wariat – zlosc Jaya wywolana niespodziewanym atakiem ustapila miejsca przerazeniu. – To wariat. Nie powinnas sie z nim w cokolwiek wdawac. Wkrotce znudzi mu sie ta zabawa i wtedy zostawi was w spokoju.

Dziewczyna wpatrywala sie w niego z otwarta pogarda.

– Ty pewnie tak wlasnie bys postapil?

– Hmm… Sadze, ze tak.

Wydala z siebie jakis dzwiek, ktory rownie dobrze mogl wyrazac rozbawienie, jak i pogarde, po czym przemknela zwinnie pod galezia, chwytajac sie jej jedna reka dla rownowagi. Potem, hamujac obcasami, zesliznela sie po skarpie kanalu i dotarla do zwirowego dna. Teraz Jay zorientowal sie juz, co zamyslala. Piecdziesiat metrow ponizej nabrzeza znajdowal sie przesmyk, ktory wychodzil wprost na sluze. Czerwony il i luzny zwir pokrywaly w tym miejscu brzeg kanalu. Waskie pasmo krzewow dawalo dobra oslone. Bylo to jednak miejsce zdradliwe – jezeli podeszlo by sie do niego zbyt szybko czy nieostroznie, mozna bylo sie zwalic z osypiska wprost na lezace pod spodem kamienie. Niemniej stanowilo ono dla dziewczyny idealne miejsce do ataku na Zetha – zakladajac, oczywiscie, ze wlasnie to zamierzala zrobic. Chociaz trudno uwierzyc, ze chciala sie na cos takiego powazyc. Jay ponownie rzucil okiem w tamta strone i zauwazyl, jak przemyka teraz duzo nizej, niemal niewidoczna za gesta roslinnoscia. Wlasciwie nie spostrzeglby jej wcale, gdyby nie plomienny kolor jej wlosow. Jezeli tego chce, to jej sprawa, powiedzial sobie w duchu. Ostatecznie on ja ostrzegal.

A na dodatek to przeciez w ogole nie byla jego sprawa.

Nie mial z tym nic wspolnego.

Ciezko wzdychajac, podniosl puszke wypelniona weglem – swoim trzydniowym lupem – po czym zaczal gramolic sie w dol skalistej sciezki.

Obral inna droge wiodaca w strone popieliska, niemal na calej dlugosci obrosnieta krzewami. Zreszta tak czy owak Zeth w ogole nie patrzyl w te strone. Byl zbyt pochloniety strzelaniem i wrzaskami. W tej sytuacji nie trudno bylo przemknac przez otwarta przestrzen popieliska i skryc sie na jego oslonietym skraju. Nie byla to rownie dobra kryjowka, jak ta, ktora wybrala dla siebie dziewczyna, ale w tych okolicznosciach musiala mu wystarczyc. Ostatecznie powinni sobie poradzic we dwojke przeciwko jednemu Zethowi. Zakladajac oczywiscie, ze to naprawde bedzie rozgrywka dwa na jeden. Jay staral sie nawet nie myslec o kumplach Zetha, ktorzy mogli znajdowac sie gdzies w poblizu, gotowi przybiec na kazde zawolanie.

Postawil na ziemi puszke z weglem, a sam przyczail sie na skraju popieliska. Teraz zdawalo mu sie, ze Zeth jest bardzo blisko; Jay nawet slyszal jego oddech i szczek wiatrowki, gdy Zeth ja zlamal, zeby ponownie zaladowac. Jezeli sie troche wychylil, mogl nawet dostrzec swego wroga – tyl jego glowy kawalek profilu, szyje upstrzona ropnym tradzikiem i ogonek tlustych wlosow. Ponad sluza nie ujrzal ani sladu po dziewczynie i nagle zaczal sie z niepokojem zastanawiac, czy ona aby przypadkiem nie uciekla. Jednak juz chwile pozniej spostrzegl blysk czerwieni ponad przesieka i zobaczyl kamien wystrzelony z krzakow, trafiajacy Zetha prosto w ramie. Jay zdumial sie celnoscia rzutu dziewczyny. Zobaczyl, jak Zeth obraca sie gwaltownie, wyjac z bolu i zaskoczenia. Kolejny kamien uderzyl go w splot

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату