Z desperacja pomyslal, ze sie tylko z nim draznia. Bo przeciez musieli go dostrzec i teraz jedynie przedluzali chwile ataku, z trudem tlumili zlosliwy rechot, cicho zbierali kamienie i inne pociski, by go nimi obrzucic. Byc moze nawet Zeth uniosl do oczu swoja wiatrowke, i przygladal mu sie w nieruchomym zamysleniu…
Jednak nic podobnego sie nie wydarzylo. Gdy Jay juz, juz zamierzal podniesc glowe, uslyszal ich oddalajace sie kroki. Jeszcze jeden kamien plusnal o bloto i odbil sie w jego strone, tak ze Jay az sie skulil. A potem ich glosy zaczely sie oddalac leniwie w kierunku popieliska i mowic cos o szukaniu butelek na cwiczebne cele.
Jay jednak wciaz czekal w swym ukryciu, czujac jakas dziwna niechec, by sie stamtad ruszyc. To byl z ich strony podstep, wmawial sobie, zwykly fortel, zeby wywabic go z kryjowki, bo przeciez byli tak blisko, ze musieli go zobaczyc. Jednak glosy wciaz sie oddalaly, stawaly sie coraz cichsze, gdy jego wrogowie szli zarosnieta sciezka w kierunku popieliska. Po chwili dobiegl go daleki odglos wystrzalu wiatrowki i ledwo slyszalne smiechy zza linii drzew. To bylo absolutnie nieprawdopodobne. Przeciez musieli go dojrzec. A tymczasem, jakims cudem…
Ostroznie wyciagnal ze skrytki puszke ze skarbami. Amulet od Joego byl ciemny od potu. Ale zadzialal, ze zdziwieniem stwierdzil w duchu Jay. Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmialo, amulet zadzialal.
9
Chyba ze zajmujesz sie powiesciami SF, pomyslal i usmiechnal sie szeroko, to wtedy wszystkich wyposazasz po prostu w zolte oczy.
Przysiadl na biurku, tuz obok podroznej, brezentowej torby wypchanej do granic mozliwosci i caly czas z trudem sie opanowywal, by jej nie dotykac, nie otwierac. Sluchacze kursu pisarskiego patrzyli na niego z trwoznym podziwem. Niektorzy nawet wszystko notowali, „…lub chocby… – z braku… laku… – psa” – skrobali pracowicie, starajac sie nie uronic ani jednego slowa.
Jay uczyl ich za usilna namowa Kerry, ale mgliscie zzymal sie na ich durne aspiracje, niewolnicze poddanstwo regulom. Bylo ich pietnascioro, niemal bez wyjatku odzianych w czern; mlodych, nad wyraz powaznych mezczyzn i emocjonalnych kobiet, o krotko strzyzonych wlosach, z kolczykami w brwiach, nosowo ucinajacych samogloski w sposob typowy dla uczniow ekskluzywnych szkol. Wlasnie jedna z kobiet – tak uderzajaco podobna do Kerry sprzed pieciu lat, ze bez trudu moglaby uchodzic za jej siostre – czytala na glos opowiadanie, ktore napisala w ramach cwiczenia „charakterystyka postaci”. Byla to opowiesc o czarnoskorej kobiecie, samotnej matce zyjacej w komunalnym mieszkaniu w Sheffield. Jay dotykal broszury WOLNOSC, ktora trzymal w kieszeni, i jednoczesnie usilowal sie skupic na sluchaniu, ale glos dziewczyny byl teraz dla niego jedynie monotonnym belkotem, nieprzyjemnym niczym natretne bzyczenie osy. Od czasu do czasu Jay kiwal glowa, udajac zainteresowanie. Wciaz czul sie jakby odrobine pijany.
Od zeszlego wieczoru nabral przekonania, ze swiat nieznacznie sie przesunal, wszystkie kontury ulegly wyostrzeniu. Ze nagle cos, w co wpatrywal sie od wielu lat, nie wiedzac dokladnie, na co patrzy, nabralo nowego, wyrazistego ksztaltu.
Glos dziewczyny dzwieczal jednostajnie. Czytala z nachmurzona mina i kompulsywnie kopala noge od stolika. Jay z trudem powstrzymywal ziewanie. Ta kobieta byla nieznosnie spieta. Spieta i raczej odrazajaca w tym zaabsorbowaniu sama soba i wlasnym glosem – niczym nastolatka tropiaca i wyciskajaca wagry. Niemal w kazdym zdaniu uzywala slow „kurwa” i „pieprzyc”, prawdopodobnie, by nadac tekstowi pozory autentycznosci. Jay mial sie ochote rozesmiac: wymawiala te wyrazy „kwa” i „przyc”.
Dobrze wiedzial, ze wcale nie jest pijany. Oproznil butelke juz wiele godzin temu – ale nawet zaraz po wypiciu tego wina nie czul sie wstawiony. Po calym dniu zalatwiania formalnosci zwiazanych z domem, postanowil opuscic dzisiejsze wieczorne zajecia, jednak sie tu zjawil, bo niespodziewanie poczul straszna odraze na mysl o powrocie do domu i koniecznosci stawienia czola niemej niecheci przedmiotow nalezacych do Kerry. Dla zabicia czasu, powiedzial sobie w duchu. Dla zabicia czasu. Dzialanie wina juz dawno musialo ustapic, a tymczasem Jay wciaz czul niewytlumaczalne, radosne podniecenie. Jak gdyby rutyna powszedniego dnia zostala zawieszona, oferujac nieoczekiwane wakacje. Byc moze wynikalo to ze zbyt dlugiego rozmyslania o Joem. Wspomnienia wracaly do niego uporczywa fala – pojawialo sie ich zbyt wiele, by je dokladnie zanalizowac, jakby ta butelka od Joego nie zawierala wina, a zatrzymany czas – rozwijajacy sie leniwie niczym smuga dymu, niczym potezny dzin wynurzajacy sie powoli sposrod kwasnych metow – czyniac z niego innego czlowieka, sprawiajac, ze… ze co wlasciwie? Popadl w szalenstwo? Odzyskal niezwykla jasnosc umyslu? W kazdym razie nie mogl sie skoncentrowac. Muzyka ze stacji radiowej, nadajacej przeboje dawno minionych letnich miesiecy, wciaz bezsensownie dzwieczala mu w uszach. Znow mial trzynascie lat i glowe nabita cudownymi wizjami, fantastycznymi obrazami. Mial lat trzynascie, byl w szkole, przez okna wdzierala sie won nadchodzacego lata, co oznaczalo, ze juz za chwile bedzie sie mogl zjawic na Pog Hill Lane, wiec wsluchiwal sie niecierpliwie w ciezkie cykanie zegara, miarowo odmierzajace czas do konca roku szkolnego.
Niespodziewanie zdal sobie jednak sprawe, ze teraz sam byl nauczycielem. Nauczycielem goraczkowo wyczekujacym konca zajec. Gdy tymczasem jego uczniowie desperacko pragneli, by wciaz tkwil wsrod nich, i do tego bezkrytycznie spijali z jego warg kazde nic nieznaczace slowo. Ostatecznie byl przeciez Jayem Mackintoshem – facetem, ktory napisal „Wakacje z Ziemniaczanym Joe”. Pisarzem, ktory juz nie tworzyl. Nauczycielem, ktory nie mial im nic do przekazania.
Ta mysl sprawila, ze wybuchnal smiechem.
Cos szczegolnego musi wisiec w powietrzu, zdecydowal. Smuzka rozweselajacego gazu, nieznaczny aromat szalenstwa. Monotonnie belkoczaca dziewczyna przerwala czytanie – a moze je juz zakonczyla – i teraz wbijala w niego gniewny, pelen urazonej dumy wzrok. W tym momencie tak bardzo przypominala Kerry, ze mimo woli znowu wybuchnal smiechem.
– Kupilem dzis dom – oznajmil ni z tego, ni z owego.
Wszyscy wybaluszyli na niego oczy. Zas pewien mlodzian w byronowskiej koszuli skrzetnie zanotowal jego slowa: „Kupilem…dzis… dom”.
Jay wyciagnal broszure z kieszeni i wpatrzyl sie w nia z luboscia. Od ciaglego mietoszenia w dloniach byla pognieciona i wybrudzona, niemniej na widok zdjecia Chateau Foudouin serce zadrzalo mu z radosci.
– W zasadzie nie dom – poprawil sie. – Nie dom, a
Otwarl broszure i zaczal czytac na glos tekst towarzyszacy fotografii. Wszyscy sluchali go z uwaga. Byronowska Koszula zas pilnie notowala.
– Oczywiscie, kosztowal mnie wiecej niz piec kawalkow. Od 1975 ceny znacznie skoczyly w gore.
Przez chwile Jay zastanawial sie, ilu z jego sluchaczy bylo juz na swiecie w 1975 roku. W milczeniu wybaluszali na niego oczy, probujac dociec sensu jego slow.
– Przepraszam, doktorze Mackintosh. – To byla dziewczyna, ktora czytala swoje wypracowanie. Wciaz jeszcze stala i teraz przybrala wojownicza poze. – Czy moglby mi pan wyjasnic, jaki to ma zwiazek z moim tekstem?
Jay znowu wybuchnal smiechem. Nagle wszystko zaczelo mu sie wydawac bardzo zabawne i nierealne. Mial wrazenie, ze jest w stanie zrobic badz powiedziec, co tylko zechce. Normalnosc ulegla zawieszeniu. Mowil sobie, ze tak wlasnie zazwyczaj czuje sie czlowiek pijany. A wiec przez te wszystkie lata jego odczucia nie funkcjonowaly nalezycie.
– Oczywiscie – odparl z usmiechem na ustach. – To… – rzekl, unoszac broszure do gory, by kazdy mogl sie jej przyjrzec -…to jest najoryginalniejszy i najbardziej pobudzajacy wyobraznie utwor literacki, jaki zdarzylo mi sie przeczytac badz uslyszec w tej sali od poczatku semestru.
Zapadla glucha cisza. Nawet Byronowska Koszula zapomniala o notowaniu i wpatrywala sie w niego z otwartymi ustami. Jay usmiechal sie radosnie do swoich sluchaczy, czekajac na reakcje z ich strony. Wszyscy jednak przezornie zachowywali niewzruszony wyraz twarzy.
– Czemu w ogole tu przyszliscie? – rzucil nagle. – Czego oczekujecie po tych zajeciach?
Bardzo usilnie staral sie nie wybuchnac smiechem na widok ich zatrwozonych twarzy, silenia sie na beznamietna uprzejmosc. Czul sie mlodszy od nich wszystkich, jakby byl rozbrykanym uczniem przemawiajacym do grupy nadetych, pedantycznych belfrow.
– Jestescie mlodzi. O bujnej wyobrazni. Czemu wiec, do cholery, wszyscy piszecie o czarnoskorych, samotnych matkach narkomanow hojnie szafujac slowem „kwa”?
– Coz, sir, to wlasnie pan polecil nam napisac cos podobnego. – A wiec nie udalo mu sie poskromic wojowniczej pannicy. Patrzyla na niego z wsciekloscia, kurczowo zaciskajac kruche dlonie na arkuszach z wypracowaniem.
– Olewajcie wszelkie zadania! – wykrzyknal radosnie Jay. – Przeciez nie piszecie dlatego, ze ktos kaze wam to robic! Piszecie, poniewaz czujecie taka potrzebe, albo dla tego ze macie nadzieje, iz ktos zechce to przeczytac, albo dlatego ze musicie naprawic cos, co w was peklo juz dawno temu, lub tez dlatego ze macie nadzieje przywrocic przeszlosc do zycia…
By podkreslic wage swych slow trzasnal dlonia w brezentowa torbe, ktora wymownie zadzwieczala brzekiem uderzajacych o siebie butelek. Niektorzy z jego studentow spojrzeli po sobie znaczaco, Jay odwrocil sie plecami do swoich sluchaczy niemal w delirycznym nastroju.
– Gdzie podziala sie magia, to tylko chcialbym wiedziec? Gdzie sa te latajace dywany, haitanskie wudu, gdzie samotni rewolwerowcy i pieknosci uwiazane do kolejowych torow? Gdzie sa ci lowcy Indian, czterorekie bo ginie, piraci i gigantyczne malpy? Co sie stalo ze wszystkimi pieprzonymi kosmitami?
Po jego slowach zapadla gleboka cisza. Studenci wpatrywali sie w niego bez slowa. Dziewczyna sciskala swoj tekst tak mocno, ze calkowicie zmiela wszystkie strony w kurczowo zacisnietej dloni. Twarz miala biala niczym plotno.
– Urznales sie, tak? – Jej glos drzal ze wscieklosci i obrzydzenia. – Dlatego wlasnie mi to robisz. Bo sie po prostu urznales.
Jay znowu wybuchnal smiechem.
– Parafrazujac Churchilla czy kogokolwiek innego – byc moze jestem urzniety, ale ty rankiem i na trzezwo wciaz bedziesz dla mnie odrazajaca.
– Pieprze cie – rzucila mu w twarz, tym razem z bez bledna wymowa, po czym pomaszerowala w strone drzwi. – Pieprze ciebie i ten caly twoj