Charles Bukowski
Hollywood
Przelozyla Teresa Tyszowiecka – Tarkowska
Tytul oryginalu:
Dla Barbet Schroeder
1
W pare dni pozniej mialem telefon od Pinchota. Chcialby ruszyc ze scenariuszem. Moze bysmy wpadli do niego.
Wytlumaczyl nam co i jak, wiec wsiedlismy w garbusa i podskoczyli w strone Marina del Rey. Jakbym sie znalazl na nieznanym ladzie.
Jechalismy kolo przystani, mijajac lodzie, w wiekszosci zaglowki. Na pokladach obijali sie ludzie wystrojeni w zeglarskie ciuchy, czapki, daszki przeciwsloneczne. Wygladali, jakby jakims cudem nie dotyczyl ich trud codziennego zycia. Wygladali, jakby ich nigdy nie dopadl ani nie mial dopasc kolowrot. Coz – przywileje Wybrancow w krainie wolnych ludzi. Na moj gust zreszta wygladali dosc glupio. Oni o moim istnieniu naturalnie nie mieli nawet pojecia.
Od dokow odbilismy w prawo. Mijalismy teraz uliczki o wymyslnych nazwach ulozonych alfabetycznie. Znalezlismy nasza uliczke, skrecilismy w prawo, znalezlismy numer, wjechalismy na podjazd. Pod nogami mielismy piach, przed oczami, w bezpiecznej odleglosci, ocean. Piasek wydawal sie czystszy niz znane mi piaski, woda blekitniejsza, a wietrzyk bardziej lagodny.
– Zobacz – powiedzialem do Sary. – Wyladowalismy na przyczolku smierci. Moja dusza puszcza pawia.
– Kiedy wreszcie przestaniesz sie cackac ze swoja dusza? – uslyszalem w odpowiedzi.
Nie musialem zamykac garbusa. Ja jeden potrafilem go uruchomic.
Stanelismy na progu. Zastukalem.
Otworzyl wysoki, szczuply delikacik, z gatunku tych, co to rozsiewaja wokol siebie won
– Przyjechalismy po brudna bielizne do prania powiedzialem.
– Nie zwracaj na niego uwagi – pospiesznie wlaczyla sie Sara. – Jestesmy zaproszeni przez Pinchota.
– Eu – odpowiedzial. – Wejdzcie,
Poszlismy sladem jego zajeczej mordki. Nagle przystanal z wdziekiem, jakby wyrosla przed nim niewidzialna krawedz.
– Naleje sobie teraz WOD – KI – rzucil przez lewe ramie, jakby caly swiat z zapartym tchem sluchal jego subtelnej deklaracji.
Zniknal w kuchni.
– To Paul Renoir, Jon wspomnial o nim ktoregos wieczoru – powiedziala Sara. – Pisze opery. Robi tez w gatunku zwanym Kino – Opera. Scisla awangarda.
– Niech sobie bedzie kim chce, ale nie zycze sobie, zeby mi cwiakal nad uchem.
– Kazdego skreslasz od razu. Nie wszyscy moga byc tacy jak ty.
– Wiem, ale to ich problem.
– Twoj lek przed swiatem – stwierdzila Sara – to glowne zrodlo twojej sily.
– Szkoda, ze nie ja to wymyslilem.
Paul wrocil z apetycznym drinkiem. W srodku plywal kawaleczek limony, Paul mieszal calosc szklana paleczka. Ekstraklasa.
– Paul – zagadnalem – znajdzie sie tam cos do picia?
– Eu, przepraszam – odpowiedzial. –
Depczac Sarze po pietach, wparowalem do kuchni. Wszedzie staly butelki. Czekajac na decyzje, otwarlem puszke z piwem.
– Darujmy sobie lepiej mocniejsze trunki – zaproponowala moja dobra pani. – Wiesz, co sie z toba potem dzieje.
– Racja. Strzelmy sobie po winku.
Znalazlem korkociag i wybralem zachecajaca butelke czerwonego wina.
Strzelilismy po jednym, dolalismy do pelna i wyszlismy na pokoje.
Byl czas, kiedy lubilem porownywac nas z Sara do Zeldy i Scotta. Sare to denerwowalo. Nie podobalo jej sie, jak skonczyla Zelda. Mnie z kolei nie podobalo sie to, co wypisywal Scott. Dowcip przestal nas bawic.
Paul Renoir stal przy wielkim oknie, w skupieniu wpatrujac sie w Pacyfik.
– Jon sie spoznia – zwrocil sie do okna, i do oceanu. – Mam wam przekazac, ze niedlugo przyjdzie. Prosil, zebyscie zaczekali.
– W porzadku, stary.
Usiedlismy z Sara przy winku, z widokiem na zajeczy pyszczek. On z kolei mial widok na Pacyfik. Popadl w zadume.
– Chinaski – odezwal sie – czytalem sporo twoich rzeczy. Sa kurewsko dobre. Trzeba ci przyznac, ze jestes niezly…
– Dziekuje. Obaj jednak wiemy, kto jest lepszy. Ty jestes lepszy.
– Eu – skwitowal, nie odwracajac twarzy od oceanu – jest mi niezmiernie milo, ze to… dostrzegasz.
Otwarly sie drzwi. Bez stukania wkroczyla mloda dziewczyna z dlugimi czarnymi wlosami. Zanim zdazylismy sie obejrzec, lezala juz na oparciu sofy, wyciagnieta na calej dlugosci jak kot.
– Nazywam sie Popppy – oswiadczyla. – Przez 4 p.
– Ja jestem Scott, a to jest Zelda – odbilo mi znowu.
– Przestan pieprzyc – zezloscila sie Sara.
Podalem nasze prawdziwe imiona.
Paul oderwal wzrok od oceanu.
– Popppy nalezy do grona sponsorow twojego scenariusza.
– Jeszcze slowa nie napisalem.
– Ale
Sara to kochana dziewczyna. Wziela kieliszek i wyszla do kuchni. Wiedziala, ze gdybym poszedl sam, wetknalbym nos do kazdej butelki, po czym niechybnie bym narozrabial.
Dopiero pozniej dowiedzialem sie, ze Popppy miala rowniez ksywe „Ksiezniczka z Brazylii” i na rozruch wrzucila dziesiec tysiecy dolarow. Nie bylo to zbyt wiele, ale w sam raz, zeby oplacic czynsz i od czasu do czasu zafundowac sobie drinka.
Ksiezniczka zaszczycila mnie spojrzeniem z kociego legowiska na oparciu kanapy.
– Czytalam panskie rzeczy. Jest pan bardzo dowcipny.
– Dziekuje. – Popatrzylem, na Paula. – Slyszales, stary, co ona mowi? Jestem dowcipny.
– Z pewnoscia – powiedzial – nalezy ci sie
Na widok Sary wracajacej z pelnymi kieliszkami zerwal sie i popedzil do kuchni. Sara usiadla kolo mnie. Golnalem jednego.
Wlasciwie, przyszlo mi do glowy, moglbym udawac, ze pisze scenariusz i miesiacami krecic sie po Marina del Rey, popijajac drinka za drinkiem. Zanim zdazylem na dobre rozsmakowac sie w tym pomysle, trzasnely drzwi i w progu stanal Jon Pinchot.
– O, jestescie!
– Eu – odparlem.
– Chyba znalazlem sponsora! Nic, tylko siasc i pisac!
– To moze potrwac kilka miesiecy.
– Alez naturalnie…
Wrocil Paul, niosac dla Ksiezniczki kieliszek czegos dziwnie rozowego.
Pinchot popedzil do kuchni po drinka dla siebie.
Bylo to pierwsze z wielu spotkan, ktore, przynajmniej dla mnie, konczyly sie ciezka popijawa. Uznalem te sytuacje za niezbedny bodziec do pracy, bo naprawde interesowaly mnie jedynie poezja i opowiadania. Pisanie scenariuszy uwazalem za skonczony idiotyzm. Niemniej lepsi ode mnie dawali sie wpuscic w ten zalosny proceder.
Jon Pinchot wrocil z drinkiem i usiadl.