Najbardziej przykuwaly uwage jego oczy: mialy kolor soczystej zieleni i zdawaly sie patrzec ze srodka glowy. Brwi mial bujne, krzaczaste. Palil dlugie, cienkie cygaro.

– Czesc, chlopcze – pozdrowil mnie.

Slabo wyczuwalo sie jego francuski akcent. Usiadl na skraju stolu do pakowaniu i zalozyl noge na noge.

– Myslalem, ze sie nigdy nie odzywasz.

– E tam! Po co sie przejmowac tym ich durnym gadaniem? Muchy bym nawet dla nich nie obszczal.

– Czemu sprzatasz ten sracz po ciemku?

– To ta Mary Lou. Patrze na nia, a potem ide do sracza i sie spuszczam. Jak leci, po calej podlodze. No i zmywam to szczotka. Ona o tym wie.

– Malujesz?

– Tak, pracuje teraz w moim pokoju nad takim obrazem. Wielkim jak ta sciana. Ale nie freskiem. Plotnem. Maluje zycie czlowieka. Od chwili, gdy wychodzi na swiat z kobiecego lona, poprzez wszystkie lata jego egzystencji, az do samego grobu. Przygladam sie ludziom w parkach. Uzywam ich potem. Ale te Mary Lou to by sie dobrze pierdolilo, no nie?

– Nie wiadomo. Moze to tylko iluzja.

– Mieszkalem we Francji. Spotkalem Picassa.

– Naprawde?

– O, kurde! Mowie, jak bylo. W porzadku czlowiek.

– W jaki sposob udalo ci sie go spotkac?

– Normalnie. Zapukalem do niego.

– Wkurzony byl?

– Nie. Nie byl wkurzony.

– Niektorzy ludzie go nie lubia.

– Niektorzy ludzie nie lubia nikogo, kto jest slawny.

– A niektorzy nie lubia nikogo, kto nie jest.

– Ludzie sie nie licza. Muchy bym nawet dla nich nie obszczal.

– I co powiedzial Picasso?

– No wlasnie… Spytalem go: „Mistrzu, co mam robic, zeby moje dziela byly lepsze?”.

– Bez kitu?

– O, kurde! Mowie, jak bylo.

– I co on na to?

– Powiedzial: „Nic ci nie moge powiedziec o twoich dzielach. Musisz nad nimi pracowac absolutnie sam”.

– Ha!

– Tak.

– Niezle.

– No. Masz zapalki?

Dalem mu pare zapalek. Cygaro zdazylo mu zgasnac.

– Moj brat jest bogaty – ciagnal dalej Maurice. – Ale co z tego? Wyparl sie mnie. Nie podoba mu sie, ze pije. Nie podoba mu sie, ze maluje.

– Ale za to twoj brat nigdy nie spotkal Picassa.

Maurice wstal i usmiechnal sie.

– Nie. Nigdy nie spotkal Picassa.

Powedrowal z powrotem tym samym przejsciem w kierunku frontowej czesci sklepu. Za jego plecami snul sie cygarowy dym. Zabral ze soba moje pudelko zapalek.

76

Bud zjawil sie na zapleczu, pchajac przed soba wozek z trzema czterolitrowymi puszkami farby. Zdjal je z wozka i postawil na stole do pakowania. Mialy identyczne etykiety z napisem: „Karmazyn”. Wreczyl mi trzy dodatkowe naklejki z napisem: „Cynober”.

– Cynober nam wyszedl – wyjasnil. – Odmocz te etykiety i przylep te, ktore ci przynioslem.

– Karmazyn i cynober… Przeciez to jest spora roznica – powiedzialem po chwili.

– Zrob tak i tyle.

Zostawil mi troche szmat i zyletke. Namoczylem szmaty w wodzie i owinalem nimi puszki. Nastepnie zeskrobalem stare etykiety i nakleilem nowe.

Po kilku minutach zjawil sie ponownie. Tym razem z puszka „Ultramaryny” i nalepka: „Blekit kobaltowy”. No prosze, trafial coraz lepiej…

77

Jeden z ekspedientow nazywal sie Paul. Byl gruby, wygladal na jakies 28 lat, oczy mial wielkie, wylupiaste. Na okraglo bral prochy. Pokazal mi cala garsc pigulek. Mialy rozmaite ksztalty i kolory.

– Chcesz?

– Nie, dziekuje.

– Nie krepuj sie. Wez sobie jedna.

– No… dobra.

Wzialem zolta.

– Biore wszystkie jak leci – wyjasnil. – Wiesz, jakie to cholery? Jedne chca mi dac czadu, drugie chca mnie przygluszyc. A ja im pozwalam, zeby o mnie walczyly.

– To moze byc niebezpieczne.

– Wiem. Sluchaj, moze bys wpadl do mnie po pracy?

– Mam kobite.

– Wszyscy mamy kobity. Ja mam cos lepszego.

– Co takiego?

– Moja dziewczyna kupila mi na urodziny maszyne do odchudzania. Pierdolimy sie na niej. Chodzi w gore i w dol, w gore i w dol… Nie musimy nic robic. Maszyna odwala za nas cala robote.

– To brzmi interesujaco.

– Moglibysmy we dwoch wykorzystac te maszyne. Robi duzo halasu, ale jesli nie bedziemy jej uzywali po 10 wieczorem, to wszystko bedzie w porzadku.

– No dobra… a kto wlazi na wierzch?

– A co to za roznica? Ja moge w te, moge w tamta. Na wierzchu czy pod spodem. Mnie tam wszystko jedno.

– Wszystko jedno?

– Jasne! Mozemy zagrac w orla i reszke.

– Pozwol mi to przemyslec.

– Zgoda. Chcesz jeszcze jednego procha?

– Taak. Daj jeszcze jednego z tych zoltych.

– Gdzies tak kolo fajrantu przyjde sie spytac, dobra?

– Jasne.

Zjawil sie tuz przed fajrantem.

– No i co?

– Nie dam rady, Paul. W tych sprawach jestem tradycjonalista.

– Nie masz pojecia, co to za maszyna! Wleziesz na nia i zapomnisz o wszystkim.

– Nie. Naprawde nie moge.

– No trudno… Ale i tak mozesz wpasc do mnie. Obejrzysz sobie moja kolekcje prochow.

– Dobra. To moge zrobic.

Zamknalem drzwi od podworka. Ruszylismy razem w kierunku frontowego wyjscia. Mary Lou siedziala w biurze. Palila papierosa i rozmawiala z szefem.

– Zycze panom dobrej nocy – powiedzial Bud z szerokim usmiechem…

Paul mieszkal o jedna przecznice dalej. W pietrowym budynku, na parterze. Okna jego mieszkania wychodzily na Siodma Ulice.

– Oto moja maszyna.

Wlaczyl ja.

Вы читаете Faktotum
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату