Milczala.

– Kazdy uczniak, ktory napisze okragla fraze; kazdy garncarz, ktoremu uda sie uformowac dobry garnek... sa w stanie mnie zrozumiec, Ireno. Wyobraz sobie nieskonczona liczbe garncarzy. I kazdy wyjmuje z pieca najbardziej udane naczynie, jakie stworzyl w zyciu. I wszyscy oni sa we mnie.

Milczala.

– Wzdychalas z radosci nad zapisana kartka... A ja... Podniosl oczy i Irena mimowolnie podazyla za jego spojrzeniem.

Na niebie wisiala biala kometa z dlugim ogonem, ktora pojawila sie znikad.

Irena milczala.

Przed chwila stworzyl i zniszczyl model – w ognisku, przez kilka chwil. Maly, lokalny model. Kto wie, czy barbarzyncy na murach byli jedynie ruchomymi figurkami. Czy nie posiadali jakiejs przeszlosci i przyszlosci. I czym roznili sie od rycerza Reka, wampira Jana, lekarza Nicka...

– Jestes odrobine... przerazajacy, Kromar.

– Naprawde? – wydawalo sie, ze szczerze sie zdziwil. Odetchnela gleboko.

– Wyslali mnie, bys zwinal model.

Siedzacy naprzeciw niej mezczyzna usmiechnal sie.

– Zwinal? Dokladnie tak kazali ci to przekazac? Ognisko sie dopalalo, jednak Irena wiedziala, ze jesli tylko siegnie po sucha galazke, przewroci sie na bok. Po co ma sie wyglupic.

– Tak. Dokladnie tak prosili przekazac... Malo tego grozili, ze zamkna model od zewnatrz. Aby uniknac ewentualnych kataklizmow.

– Kata, kata, kata... – wymamrotal z roztargnieniem ten, ktory siedzial naprzeciwko. – Kataklizmow...

– Peter Nikolan twierdzil – przelknela sline – ze brakuje im energii. Bal sie... ze zmieni sie rzeczywistosc. Rak na prawdopodobnej strukturze...

– Rozejrzyj sie, Chmiel. Czy to nie jest rzeczywistosc?

Rozejrzala sie.

Bazaltowa skala, zaslaniajaca jedna trzecia nieba. Iskry, spiralami lecace do gory. Kometa wsrod gwiazd, wygladajaca jak wymyslny scieg pomiedzy guzikami.

– Zrozumie mnie kazdy dzieciak, ktory po raz pierwszy zbudowal zamek z piasku. Zreszta, co tam; nawet zwykle piskle, ktore przebilo skorupe jajka... jest w stanie mnie pojac.

Usmiechnela sie.

– Dlaczego sie usmiechasz?

– Jestes patetyczny... Wydawalo mi sie, ze zrobisz teatralna pauze i powiesz: „To wszystko dla ciebie, Chmiel'. I zaczniesz mnie calowac.

Zaskrzypialo drzewo. Kometa wciaz byla nieruchoma.

– Nie – wyszeptal. – Nic z tego.

Wstal. Irena napiela sie, jednak on tylko dorzucil drzewa do ogniska. Buchnely iskry, wciaz tak samo, po spirali.

– Dlaczego na mnie czekales, modelatorze?

Milczal.

– Dlaczego mnie wezwales? Dlaczego stworzyles dla mnie tunel? Polaczenie sali tortur z domem wariatow? Dlaczego?

Nitki plomieni wyrastaly ze sterty suchych galazek. Ulatywaly w niebo; chrust trzeszczal coraz glosniej.

– Wciaz mnie nienawidzisz, modelatorze?

– Nie – odparl po chwili milczenia.

– To dobrze sie sklada – Irena z satysfakcja kiwnela glowa.

Poglaskala sie po brzuchu, uniosla glowe, spojrzala mu w oczy i nie odwracala wzroku, dopoki ogien, ktory przebil sie w koncu przez sterte galezi, nie utworzyl miedzy nimi pulsujacej sciany, a drzace powietrze nie zdeformowalo nie do poznania rysow siedzacego naprzeciw mezczyzny.

– Pomylilem sie... Chmiel. Kiedys, dawno temu, wierzylem, ze potrafie zmodelowac swiat z nas dwojga... nie dla nas, lecz z nas. Rozumiesz?

– Rodzina jest komorka spoleczenstwa – oznajmila obojetnym tonem.

– Wadliwy model – jej rozmowca wzruszyl ramionami. – Niedoskonaly... i tak sobie w nim nie poradzilas.

– Moja wina – usmiechnela sie Irena z przekasem.

– To mozliwe – odparl rozmowca z nieoczekiwana zloscia.

– Wiec postanowiles mnie ukarac?

– Nie... Nie jestem az tak kiepskim modelatorem. Wszystko, co zrobilem, jest niedoskonale i dlatego jest zywe. Samo z siebie... ewoluuje. A nasz malenki modelik rozlecial sie. Padl.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytala sucho.

Trzeszczal ogien.

– Prowadzilem cie – przyznal przez zeby – przez modele. Nie chcialem... tracic cie z oczu... i mimo to niemal od razu cie zgubilem.

– Bydlak – rzekla obojetnie. I zdziwila sie, na ile jest wewnetrznie wypalona.

– Byc moze... I tak nie moglem ingerowac... By to zrobic, musialbym zlikwidowac to wszystko w diably. Jednak zal mi bylo poswieconej temu pracy.

– Rozumiem – przytaknela. Poglaskala sie po brzuchu. Usmiechnela. – Nie jestes zazdrosny? Ani troche?

– Brzuch to nie choroba... – z niedobrym usmiechem odparl modelator. Usmiech zmienil sie w grymas. – Nie sadzilem, ze jestes do tego zdolna... Ty szmato.

Ciezko dyszal. Jego twarz pociemniala od naplywu krwi, najwyrazniej Irena z marszu ugodzila go w czuly punkt. Modelator zlapany we wlasna pulapke, zazdrosnik, ktory niegdys obil zalotnika swej bylej zony w jego wlasnej bramie; beznamietny Stworca w koncu stracil maske obojetnosci.

Wsluchala sie w siebie. Zmieszanie? Szok? Nic podobnego. Zmeczenie. Odrobina wspolczucia... Wlasnie tak. Niemal wspolczucia dla tego mistrza cudotworcy, ktory nieumyslnie odcial sobie toporem reke i teraz wscieka sie na krwawy kikut.

– To tez obserwowales? – zapytala z przekasem.

Jej rozmowca zamilkl. Pod pociemniala skora chodzily mu miesnie szczek.

– Odpowiedz mi, Kromar... To wazne. Obserwowales?

Ten, ktory siedzial naprzeciw niej, machnal glowa. Ten gest mogl oznaczac wszystko.

– Teraz juz nic nie rozumiem – wzruszyla ramionami. – Czy to wszystko jest dla ciebie gra? Jakims sprawdzianem?

– Dla mnie jest to pieklem – odparl glucho modelator.

Kometa pelzla po niebie; najwyrazniej w takim wlasnie tempie plynal tu czas i gdy milczeli przy wiecznym ognisku, gdzies mijaly dni, tygodnie, lata...

– Alez ty kochasz swoje uczucia, Kromar. Wszystkie. Swoja milosc... a nawet swoje cierpienia. Swa niepowtarzalna tworczosc, swoj niezrownany talent, ukryty w sobie geniusz i siebie samego, geniusza... Wydaje ci sie, ze jesli siedzisz z galazka w rece nad stworzonym przez siebie mrowiskiem, to jestes wiekszy, ciekawszy i cenniejszy od kazdej z pelzajacych mroweczek... To dobrze, ze ci sie tak wydaje. W przeciwnym razie nie moglbys zostac modelatorem.

Blask ogniska lezal na jego twarzy niczym maska.

– Obawiam sie, ze cie zmartwie, Kromar... Wszystko to juz bylo. Nieraz czytalam o tych wszystkich nowych wszechswiatach. Niemal slowo w slowo. Nie jestes taki znow oryginalny. Choc nie chodzi nawet o to. Kazdy czlowiek, ktory obserwuje lot ptaka lub stoi w tlumie na cmentarzu i slyszy, jak na trumne sypie sie swieza ziemia, zna cene rzeczywistosci. Ludzie oddaja za innych zycie... jak Jan.

Jej rozmowca wstrzasnal dreszcz. Irena sie usmiechnela.

– Albo przeciwnie, poswiecaja komus swe zycie... jak Rek. Nie badz taki wstrzasniety, modelatorze. Twoj sukces rzeczywiscie zamienil sie w porazke. W zabawkowym swiecie zyja stworzone przez ciebie postaci, ktore sa znacznie ciekawsze i lepsze niz ty sam... A ty, siedzac z galazka nad mrowiskiem, stales sie funkcja. Jestes magikiem, Kromar, tworca i oryginalem... no dobrze, takze Stworca; jestes samotnikiem z definicji; sam dla siebie jestes modelem... Niepotrzebnie wbiles sobie do glowy, ze potrzebujesz jeszcze jakiejs przekornej kobiety. To byl kaprys, Andrzeju. To jest wlasnie twoj blad – zamilkla, wsluchujac sie we wlasne odczucia... – Andrus...

Drgnal. Gwaltownie spojrzal Irenie w oczy – przez drzace powietrze, przez jezyki plomieni.

– I jak, teraz cie zrozumialam? – usmiechnela sie.

Wokol zgasly gwiazdy.

Bylo to dosc przerazajace – jakby z nieba opadla nagla slepota. Jednak ognisko wciaz plonelo jasno. Irena czula emanujace od niego cieplo.

– Modele sie zamykaja – rzekl.

Instynktownie zamknela oczy. Krotki skurcz przeszedl jej przez dol brzucha, wstrzasnal miednica.

Zwija sie plac z palacem Interpretatorow, miasto z brama i mostem zwodzonym, bazarami, gospoda „Trzy kozy', harpiami przed wejsciem do instytutu.

Zwija sie farma wraz z przybudowkami, malowniczymi gorami, krowami w oborze, antena na dachu...

Kolejny skurcz.

To nic, to nic, to nic. To jeszcze nie walka, dopiero zapowiedz, to nic, jeszcze sie przedrzemy.

Zaciskajac zeby, spojrzala przez ognisko.

Modelator siedzial wyprostowany, jak pomnik wzniesiony samemu sobie; tyle ze pomniki nie maja tak wykrzywionych twarzy.

– To nieprawda, ze ciebie nie potrzebuje... Ireno. Nowy skurcz. Bol osiagnal apogeum i zaczal slabnac.

– W kazdym z modeli zostawialem dla ciebie miejsce. Bys mogla w nie trafic jak... brakujacy fragment mozaiki. Jedyny niezbedny fragment.

Zerwal sie wiatr. Irena prawie tego nie odczula, lecz z ogniska z trzaskiem sturlala sie galaz.

– Jednak teraz nic juz nie moge poradzic. Wybacz mi... Ireno.

Zielona trawa, konie w plumazach, klaszczace damy, traby, namioty, proporce, giermkowie, rycerze, turniej... Dluga pika przebijajaca jasne pole chelpliwej tarczy, ceratowe niebo, struzka brunatnej krwi spod przylbicy...

Krolowa na wiezy, przejrzysta narzutka, slonce, jastrzebie, zlota korona, migotliwy jedwab, kobieta, ktora szybko spada z muru do fosy.

Strasznie boli. Szkoda wampira Jana, doktora Nicka, ktorego synowie wierza, ze ojciec nie zyje.

Wierzyli.

A moze tak trzeba? Coz takiego straci Nick, jesli wszechswiat przestanie istniec?

Biedny Rek. Nie zasluzyl na niechlubna smierc.

A nawet nie smierc. Na znikniecie.

Janie... Janie, co robi ze mna twoj syn? On rozrywa mnie od srodka... Janie!!

– Andrzeju... nie trzeba. Niech tak zostanie. Wszystko, co zostalo stworzone ma prawo zyc. Nawet modele... Niech je wszyscy diabli... Nie trzeba tego zwijac, prosze; zostawmy wszystko, jak

Вы читаете Kazn
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×