Zef powiedzial, ze trudno mu to bedzie wyjasnic. Po pierwsze, ten czlowiek niczego sie nie bal i nie boi sie nadal. Nastepnie: zdjal z ogniska polewke i zjadl dokladnie trzecia czesc, tak jakby to zrobil prawdziwy kolega, a przedtem jeszcze krzyknal cos w kierunku lasu, widac przywolywal nas, wiedzial, ze jestesmy w poblizu. Dalej: chcial nas poczestowac grzybami. Grzyby byly trujace, wiec nie jedlismy ich i jemusmy nie pozwolili, jednakze on najwyrazniej chcial nas czestowac, pewnie z wdziecznosci. Co jeszcze: powszechnie wiadomo, ze zaden wyrodek swymi danymi fizycznymi nie przewyzsza normalnego cherlawego czlowieka. Ten zas po drodze do koszar zameczyl mnie niczym dzieciaka, szedl przez wiatrolomy jak po rownym, przeskakiwal przez fosy i czekal na mnie po drugiej stronie i na dodatek nie wiedziec czemu, pewnie chcial pokazac, jaki to z niego chwat, czy co? — bral mnie za ramie i przebiegal tak dwiescie, trzysta krokow…

Pan rotmistrz sluchal Zefa, calym swoim wygladem demonstrujac najglebsza uwage, ale ledwie Zef zamilkl, gwaltownie odwrocil sie ku zatrzymanemu i szczeknal mu prosto w twarz po chontyjsku:

— Nazwisko? Stopien? Zadanie?

Gaj zachwycil sie zrecznoscia chwytu, jednak zatrzymany najwidoczniej nie rozumial rowniez i po chontyjsku. Znowu wyszczerzyl swoje wspaniale zeby, poklepal sie po piersi mowiac: „Mach-sym” i mowiac „Zef” wetknal palec w bok katorznika. Pozniej zaczal powoli mowic, wskazujac to na sufit, to na podloge, to znow zataczajac rekami kola. Gajowi wydalo sie, ze w tej przemowie rozpoznaje niektore znajome slowa, ale slowa te nie mialy nic wspolnego ani z sytuacja, ani tez wzajemnie sie ze soba nie laczyly. Kiedy zatrzymany zamilkl, przemowil kapral Waribobu.

— Moim zdaniem jest to sprytny szpieg chontyjski. Trzeba zameldowac panu brygadierowi.

Pan rotmistrz nie zwrocil na niego zadnej uwagi.

— Mozecie isc, Zef — rozkazal. — Wykazaliscie gorliwosc. Bedziemy o tym pamietac.

— Dziekuje stokrotnie, panie rotmistrzu! — wrzasnal Zef i juz zrobil zwrot ku wyjsciu, kiedy zatrzymany wydal nagle cichy okrzyk, przechylil sie przez barierke i chwycil stosik czystych blankietow lezacych na stole przed kapralem. Stary pryk przestraszyl sie (ladny mi legionista), odskoczyl i rzucil w dzikusa piorem. Dzikus zrecznie chwycil pioro w powietrzu, przysiadl na barierce i zaczal cos rysowac na blankiecie, nie zwracajac uwagi na Gaja i Zefa, ktorzy chwycili go za ramiona.

— Puscic! — rozkazal pan rotmistrz i Gaj usluchal z radoscia: utrzymac tego brazowego niedzwiedzia bylo rownie trudno, jak zatrzymac czolg chwyciwszy go za gasienice. Pan rotmistrz i Zef staneli po obu stronach zatrzymanego i patrzyli, co on tam smaruje.

— Moim zdaniem to jest schemat swiata — powiedzial niepewnie Zef.

— Hm… — mruknal pan rotmistrz.

— No oczywiscie! Tu w srodku zaznaczyl Wszechswiatlosc, a to jest Swiat… A tu znow, jego zdaniem, my sie znajdujemy.

— Ale dlaczego wszystko jest plaskie? — z niedowierzaniem zapytal pan rotmistrz.

Zef wzruszyl ramionami.

— Niewykluczone, ze to dzieciece widzenie swiata… Infantylizm… Prosze spojrzec! Pokazuje, jak sie tutaj dostal.

— Tak, mozliwe… Slyszalem o takim szalenstwie…

Gajowi udalo sie wreszcie wcisnac pomiedzy gladkie, twarde ramie zatrzymanego i rude, kolczaste kudly Zefa. Rysunek, ktory zobaczyl, wydal mu sie smieszny. Tak dzieciaki z pierwszej klasy rysuja Swiat: w srodku malenkie koleczko oznaczajace Wszechswiatlosc, wokol niego duzy okrag wyobrazajacy Sfere Swiata, a na okregu tlusta kropka, do ktorej wystarczy tylko dorysowac raczki i nozki, i bedzie „to Swiat, a to ja”. Nieszczesliwy wariat nawet Sfery Swiata nie potrafil dobrze narysowac, bo wyszedl mu jakis owal. No jasne, nienormalny… W dodatku narysowal przerywana linie biegnaca gdzies spod Ziemi: ze niby tamtedy przywedrowal.

Tymczasem zatrzymany wzial drugi blankiet i w przeciwleglych naroznikach szybko nakreslil dwie male Sfery Swiata, polaczyl je przerywana linia i narysowal jeszcze jakies znaczki. Zef gwizdnal z rezygnacja i powiedzial do pana rotmistrza: — Czy moge sie odmeldowac? — Ale pan rotmistrz nie zgodzil sie.

— Hm… Zef — powiedzial pan rotmistrz. — Zdaje sie, zescie pracowali w… ee… psychiatrii.

— Tak jest — odpowiedzial po chwili Zef.

Rotmistrz przespacerowal sie po kancelarii.

— Czy nie moglibyscie… ee… jak by to powiedziec… sformulowac swego pogladu na temat tego osobnika? Zawodowy poglad, jesli sie mozna tak wyrazic…

— Nie wiem, panie rotmistrzu — powiedzial Zef. — Zgodnie z wyrokiem nie mam prawa wykonywac zawodu.

— Rozumiem — powiedzial rotmistrz. — Tak jest w istocie. Pochwalam. Ale…

Zef wytrzeszczywszy niebieskie oczka stal wyprezony na bacznosc. Natomiast pan rotmistrz byl najwyrazniej zmieszany. Gaj go doskonale rozumial. Wypadek byl powazny, panstwowej wagi. (A nuz ten dzikus jest mimo wszystko szpiegiem.) A pan lekarz sztabowy Zogu jest oczywiscie wspanialym legionista, swietnym oficerem, ale jednak zaledwie lekarzem sztabowym. Tymczasem rudy pyskacz Zef, zanim zostal przestepca, niezle znal swoja robote i nawet byl wielka znakomitoscia. Ale jego tez mozna zrozumiec. Kazdy chce zyc, nawet przestepca pokutujacy za swoje zbrodnie. Prawo jest dla skazancow nieublagane: najdrobniejsze przewinienie i egzekucja. Na miejscu. Inaczej nie moze byc, takie juz sa czasy, ze milosierdzie zamienia sie w okrucienstwo i jedynie w okrucienstwie zawiera sie prawdziwe milosierdzie. Prawo jest nieublagane, lecz madre.

— No coz — powiedzial pan rotmistrz. — Jak nie mozna, to nie mozna… Ale czy jako czlowiek doswiadczony… — Zatrzymal sie przed Zefem. — Rozumiecie? Nie jako psychiatra, lecz zwyczajnie, po ludzku, sadzicie, ze to istotnie szaleniec?

Zef znow sie zawahal.

— Jako czlowiek? — powtorzyl. — No, oczywiscie, ze jako czlowiek: czlowiek moze sie przeciez mylic… Tak wiec jako zwyczajny czlowiek jestem sklonny uwazac, ze jest to typowy wypadek rozdwojenia jazni z wyrugowaniem i zastapieniem rzeczywistego „ja” przez „ja” wymyslone. Tak samo po ludzku, kierujac sie doswiadczeniem zyciowym, radzilbym preparaty fleorowe i elektrowstrzasy.

Kapral Waribobu wszystko to ukradkiem zapisal, ale pana rotmistrza nie tak latwo oszukac. Zabral wiec kapralowi kartke z notatkami i wsunal do kieszeni munduru. Mach-sym znow zaczal mowic zwracajac sie to do pana rotmistrza, to do Zefa — czegos biedak chcial, cos mu sie nie zgadzalo — ale wtedy otworzyly sie drzwi i wszedl pan lekarz sztabowy. Wszystko wskazywalo na to, ze mu przerwano obiad.

— Czesc, Toot — powiedzial gderliwie. — O co chodzi? Pan, jak widze, jest zdrow i caly. Bardzo mnie to cieszy. A co to za typ?

— Katorznicy schwytali go w lesie — wyjasnil pan rotmistrz. — Podejrzewam, ze to szaleniec.

— To symulant, a nie zaden wariat — warknal pan lekarz sztabowy i nalal sobie wody z karafki. — Wyslijcie go z powrotem do lasu, niech tyra.

— On nie jest nasz — sprzeciwil sie pan rotmistrz — i nie wiemy w dodatku, skad sie wzial. Mysle, ze w swoim czasie dostal sie w lapy wyrodkow, tam u nich zwariowal i uciekl do nas.

— Racja — mruknal pan lekarz sztabowy. — Trzeba zwariowac, aby uciekac do nas. — Podszedl do zatrzymanego i od razu zaczal go chwytac za powieki. Ten niesamowicie wyszczerzyl zeby i lekko go odepchnal. — No, no! — powiedzial pan lekarz sztabowy chwytajac go zrecznie za ucho. — Stoj spokojnie, ty ogierze!…

Obcy usluchal. Pan lekarz sztabowy wywrocil mu powieki, obmacal, pogwizdujac, szyje i gardlo zgial i rozgial reke, potem posapujac schylil sie i uderzyl go pod kolana, nastepnie siegnal po karafke i wypil jeszcze jedna szklanke wody.

— Zgaga — oswiadczyl.

Gaj popatrzyl na Zefa. Rudobrody stal z boku ze swa armata przy nodze i z demonstracyjna obojetnoscia patrzyl przed siebie. Pan lekarz sztabowy znow zabral sie do wariata. Obmacywal go, ostukiwal, zagladal w zeby, ze dwa razy uderzyl piescia w brzuch, pozniej wyjal z kieszeni plaskie pudeleczko, rozwinal kabel, wlaczyl do gniazdka i zaczal przykladac pudelko do roznych czesci dzikusowego ciala.

— Tak — powiedzial zwijajac kabel. — I przy tym niemy?

— Nie — powiedzial pan rotmistrz. — On mowi, ale jakims niedzwiedzim jezykiem i tylko czasami uzywa naszych slow, w dodatku mocno znieksztalconych. Nas nie rozumie. A to sa jego rysunki.

Pan lekarz sztabowy przejrzal rysunki.

— Tak, tak, tak — powiedzial. — Zabawne… — wyrwal kapralowi z reki obsadke i szybko narysowal na blankiecie kota, tak jak go rysuja dzieci, z samych kresek i kolek. — Co ty na to powiesz, przyjacielu? — powiedzial

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×