– Ja, prosze pana.

– A zatem musi pan pamietac, ze byl telegram. Nadszedl wczoraj...

– Wczoraj nadeszlo sporo telegramow, prosze pana.

Oblewal go powoli rumieniec, a wzrok jego stawal sie nieruchomy.

– Niech pan sobie przypomni...

– Moj hotel stanowi tylko jeden z wielu etapow turystycznego szlaku gosci, prosze pana. Nie jestem w stanie zapamietac wszystkich, a zwlaszcza ich nazwisk. Codziennie mamy ich ponad setke, a zostaja tylko na jedna noc. Listy ustawiamy na widocznym miejscu, nie interesujac sie nazwiskami adresatow.

Czulem, ze za chwile wybuchnie i usmiechajac sie do niego ze skrucha, staralem sie go uspokoic.

– Rozumiem. Prosze mi wybaczyc. Jest jednak faktem, ze telegram, o ktorym mowie, znajdowal sie w tym miejscu jeszcze kwadrans temu, a teraz go nie ma. Kto go zabral, jesli nie ma pani Faulks?

Hotelarz byl czlowiekiem myslacym logicznie i logika mojego rozumowania zrobila na nim wrazenie. Wsadzil jezyk pod dolna warge napinajac w ten sposob skore brody. Byl swiezo ogolony i pachnial dobrym mydlem.

– Przypuszczam, prosze pana, ze pani, o ktorej mowa, zamierzala zatrzymac sie w naszym hotelu. Ale wczoraj w „Learmonth' nie bylo ani jednego wolnego miejsca. Przypuszczalnie poszla gdzie indziej, a dzis rano przyszla odebrac swoja korespondencje. To sie czesto zdarza.

Mialem ochote go ucalowac. Musialo byc tak, jak mowil!

– Siedzial pan przed chwila w recepcji, moze wiec zauwazyl pan mloda kobiete o kasztanowych wlosach?

– Moze zauwazyl pan, prosze pana, ze w holu bylo pelno ludzi?

– A wczoraj? Jesli wczoraj przyszla tutaj, zeby zamowic pokoj, nie mogl pan jej nie spostrzec!

Zastanowil sie wypychajac jezykiem lewy policzek.

– Nie przypominam sobie, zebym kogos takiego zauwazyl, prosze pana. Ale nie siedze caly dzien za okienkiem. Zapytam zone, gdy zejdzie.

– Dziekuje panu.

Na niskim stoliku lezaly stosy folderow o Edynburgu. W jednym z nich znalazlem opis najwazniejszych hoteli miasta. Zabralem go I wyszedlem.

Dopiero co przestalo padac, a niesmiale polnocne slonce, blade i zamglone, odbijalo sie niewyraznie w blyszczacych jezdniach. Przez chwile czekalem, az nadjedzie jakas taksowka. Gdy przekonalem sie, ze czekam na prozno, wsiadlem do autobusu, ktorego trasa wiodla do centrum.

Odwiedzilem wszystkie hotele, ktore figurowaly w folderze. Zabralo mi to co najmniej trzy godziny, a rezultat byl zaden. Nigdzie nie widziano Marjorie Fculks, nigdzie tez o niej nie slyszano. Bylem smiertelnie znuzony i przybity tajemniczoscia sytuacji. Wszystko wygladalo na monstrualny kawal.

Kiedy przekraczalem prog hotelu „Learmonth', mialem nadzieje, iz uzyskam jakas informacje. Okazalo sie jednak, ze nikt mnie nie prosil, a zona wlasciciela hotelu, drobna kobieta o czarnych wlosach i srogiej twarzy osoby mocno zajetej, zapewnila mnie, ze zadna kobieta odpowiadajaca rysopisowi Marjorie nie zamowila poprzedniego dnia pokoju. Rowniez nazwisko Faulks nic jej nie mowilo.

ROZDZIAL VIII

Co za koszmarny dzien!

Gubiac sie w domyslach, wloklem sie wzdluz nedznych wystaw sklepowych Princes Street, na ktore spogladalem obojetnym okiem. Wszystko wydawalo mi sie brzydkie i ponure: przechodnie i budynki, przedmioty i pogoda. Deszcz padal falami. Zaczynal nagle i rownie nagle ustawal, przy absolutnym braku jakiegokolwiek rozpogodzenia!

Wydawalo mi sie, ze slysze dochodzacy z pochmurnego nieba bulgot podobny do tego, jaki wydobywa sie ze starych rur kanalizacyjnych. Nic nie bylo w stanie oderwac mnie od moich mysli, nawet spacerujacy chodnikami wojskowi w szkockich strojach.

W ogrodach przy Princes Street, na dnie doliny oddzielajacej nowe miasto od starego, w takt ludowej muzyki tanczyly jakies pary. Wiekszosc miala na sobie niemal identyczne, rozniace sie tylko barwarhi tartanu, stroje narodowe. Spacerowicze gromadzili sie w amfiteatrze, zeby sie im przygladac. Na skraju estrady kobieta o zaokraglonych ksztaltach i wygladzie podstarzalej harcerki glosem stanowczym i chropawym rzucala przez mikrofon jakies polecenia.

Po prawej i lewej stronie tego teatru rozciagaly sie dobrze utrzymane trawniki, ktorych soczysta zielen przelamana byla klombami kwiatow. Po kazdym rozpogodzeniu tlumy rzucaly sie na trawe, na ktorej uprzednio rozlozyly swoje plaszcze. Zakochani, nie zwazajac na spacerujacych po waskich aslaltowych sciezkach przechodniow, sciskali sie bezwstydnie.

O osmej wieczorem pogoda zaczela byc prawie ladna. Zrobilo sie nagle tak jasno, iz mozna bylo pomyslec, ze jest trzecia po poludniu. Wstanilem do restauracji. Doslownie umieralem z alodu. Zaklad mial dwie sale – na parterze i na pietrze – ale o tej porze czynne bylo tylko pietro. Zajalem miejsce przy malym stoliku obok szerokiego okna, z ktorego widzialem cala Princes Street.

W sloncu blyszczaly trawniki i zlocily sie blanki cytadeli. Dlaczego Marjorie nie siedziala naprzeciwko mnie? Co moglo sie stac? Kto zabral telegram z tablicy w hotelu „Learmonth'?

Szorstka, stara i brzydka kelnerka przyjela zamowienie. Mialem ochote na swiezego lososia i „lamb with mint sauce'.

Jedzenie bylo bez smaku, a frytki, ktore towarzyszyly baraninie, byly doslownie surowe. Zalalem wszystko ketchupem wmawiajac sobie, ze mimo wszystko jest to jadalne. Inni goscie restcuracji siedzieli bez ruchu. Byli posepni i niemi, a gdy zwracali sie do kelnerow, czuli sie w obowiazku mowic szeptem jak w kosciele. Ich obecnosc ciazyla mi. Wolalem patrzec na grozna perspektywe Princes Street, na ciag budynkow, na szeroka jezdnie, po ktorej sunely pietrowe cufobusy, na pochyle ogrody, na dnie ktorych wystrojone pary dolej tanczyly kadryle o skomplikowanych figurach. Jedyna zabawna i rzecz w tym ponurym krajobrazie to pasazerowie autobusow, a przynajmniej ci, ktorzy siedzieli na ich pietrach. Gdy przyjezdzal autobus, znajdowali sie na tym samym poziomie co ja i swoim wyaladem przypominali niedzwiedzie w szklanych klatkach z Juan-les-Pins.

Ruch na tej szerokiej arterii byl spory. Autobusy jechaly jeden za drugim, tak jakby dopiero co opuscily zajezdnie. Nagle podskoczylem. W orzodzie ciemnoczerwonego autobusu zauwazylem Marjorie. Podnioslem sie tak gwaltownie, ze wywrocilem na obrus butelke piwa. Machajac rekami, przywarlem do panoramicznej szyby. Niestety, od Marjorie dzielila mnie przestrzen i halas Princes Street. Siedzaca kobieta, mimo ze autobus zatrzymal sie przed czerwonym swiatlem, nie zauwazyla mnie.

Miala na sobie czarny plaszcz przeciwdeszczowy, blyszczacy jak skora morskiego Iwa, a wlosy byly zwiazane aksamitna wstazka. Patrzylem na nia bezradnie, przezywajac prawdziwe katusze.

Stalem zaledwie dziesiec metrow od niej, ale nie bylo sily, aby mnie zauwazyla. Autobus ruszyl. Nie bylo mowy, zebym zdazyl zaplacic rachunek, zbiec na dol i dogonic opasly pojazd. A moze taksowke? Jeden rzut oka wyjasnil mi wszystko: na postoju nie bylo zadnej. Pozostalo mi tylko zapamietac numer autobusu. Byla to dwunastka.

Sledzilem go dalej wzrokiem. Z daleka wygladal, z powodu zaokraglonego dachu, jak ogromny chrzaszcz. Kelnerka wycierala rozlane piwo; jej powolne i ociezale ruchy przyjalem jak niema wymowke. Miala szare zaczerwienione oczy, a jej rzadkie rzesy trzepotaly, gdy na nia patrzylem. W restauracji panowala gleboka, wroga cisza. Poprosilem o rachunek. Mialem na niego czekac dosc dlugo, co wyraznie ucieszylo kelnerke.

* * *

O tej porze wszystkie sklepy byly zamkniete zamieral ruch uliczny; Princes Street pograzala sie w sennosc niedzielnego wieczoru. Bylo jasno jak za dnia – slonce swiecilo na bezchmurnym niebie – ale miasto juz zasnelo. Wielkie budynki z czarnego granitu wygladaly jak gigantyczne mauzolea. Nikogo juz nie bylo w zielonym amfiteatrze, nie bylo widac zadnych turystow na esplanadzie obok zamku, tak jakby nagle ogloszono alarm i wszyscy pochowali sie w schronach. Dreczylo mnie uczucie bliskiego niebezpieczenstwa, tym grozniejszego, ze nie

Вы читаете Trawnik
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×