Wzial dlugi, swobodny oddech. Poza muzyka, ktora gasla, zastepowana przez bezosobowa paplanine smiertelnikow, nie bylo nic slychac. Zadnego obcego. Zadnego, wiedzialby o nim. Nikogo w jego lezu. Instynkt mowil mu to bez zadnych watpliwosci.

W piersiach zaklulo go. Poczul nawet cieplo na twarzy. To doprawdy niezwykle.

Minal marmurowe przedpokoje i przystanal przed drzwiami alkowy. Czyzby sie modlil? Czyzby snil? Wiedzial, co zaraz zobaczy: Tych Ktorych Nalezy Miec w Opiece, takich samych jak zawsze. A potem bedzie rozczarowanie, okaze sie, ze to tylko zwarcie w obwodzie elektrycznym, wybity bezpiecznik.

Nie czul strachu, lecz palace wyczekiwanie mlodego mistyka na krawedzi wizji, ktory zaraz ujrzy zywego Pana lub tez krwawe stygmaty na wlasnych nadgarstkach.

Spokojnie wszedl do sanktuarium.

Przez chwile zmiana nie przenikala do jego swiadomosci. Ujrzal to, czego oczekiwal — dlugie pomieszczenie wypelnione drzewami i kwiatami, kamienna lawe zastepujaca tron, a za nia wielki telewizyjny ekran: oczy i usta pulsujace banalnym smiechem. Wtem uzmyslowil sobie, ze na tronie siedzi tylko jedna postac, i co wiecej, ze jest ona niemal przezroczysta! Widzial poprzez nia zywe barwy odleglego ekranu!

Nie, to przeciez niemozliwe! Mariuszu, spojrz uwaznie — rozkazal sam sobie. — Nawet twoje zmysly nie sa niezawodne. — Niczym poruszony smiertelnik zlapal sie za glowe, jakby chcial wziac sie w karby.

Wpatrywal sie w plecy Enkila, ktory, chociaz wciaz czarnowlosy, stawal sie rzezba z mlecznego szkla, przez ktora przenikaly, zmieniajac sie, kolory i swiatla. Nagly wybuch blasku sprawil, ze postac rozjarzyla sie, stala zrodlem promieniowania. Pokrecil glowa z niedowierzaniem, po czym wstrzasnal sie caly.

— W porzadku, Mariuszu — szepnal. — Rob swoje krok po kroku.

Kolowrot metnych podejrzen zawirowal mu w glowie. Ktos przyszedl, ktos starszy i potezniejszy od niego, ktos, kto odkryl Tych Ktorych Nalezy Miec w Opiece i zrobil cos niewyobrazalnego! Wszystko to sprawka Lestata! Lestata, ktory wydal swiatu jego sekret.

Kolana ugiely sie pod nim. Cos podobnego! Nie zaznawal podobnych ludzkich slabosci od tak dawna, ze calkiem o nich zapomnial. Powoli wyjal z kieszeni lniana chusteczke do nosa. Otarl nia krwawy pot, ktory wystapil mu na czolo. Potem ruszyl w strone tronu i okrazyl go, by dotrzec wprost przed oblicze Ojca.

Enkil byl taki sam jak od dwoch tysiecy lat: czarne wlosy w dlugich cienkich warkoczykach siegajace do ramion, szeroki zloty naszyjnik na gladkiej bezwlosej piersi, plisowany fartuszek bez zarzutu, pierscienie na nieruchomych palcach.

Jego cialo bylo szklane! Kompletnie puste! Nawet wielkie lsniace galki oczne byly przezroczyste; tylko teczowki wyznaczaly niewyrazne kregi. Nie, zaczekaj. Przyjrzyj sie wszystkiemu. Tam widac kosci z dokladnie tej samej substancji co cialo, prosze, oto sa, a takze delikatne serpentyny zyl i arterii, i w srodku cos przypominajacego pluca, ale to wszystko jest teraz przezroczyste, wszystko o tej samej fakturze. Co tez mu uczyniono!

To cos wciaz sie zmienialo. Na oczach Mariusza tracilo mleczny walor. Schlo, stawalo sie coraz bardziej przezroczyste. Dotknal ostroznie. To bynajmniej nie szklo. Lupina.

Jego dlon zachwiala tym czyms. Cialo zakolysalo sie i upadlo na marmurowa plyte, znieruchomiale oczy byly nadal otwarte, zesztywniale czlonki zachowaly poprzednia pozycje. Rozlegl sie szelest, z jakim owad sklada skrzydla.

Poruszyly sie tylko wlosy. Miekkie i czarne, ale rowniez zmienione. Rozpadaly sie na fragmenty, na drobne lsniace preciki. Chlodny powiew klimatyzacji rozpraszal je jak slome. A gdy zsunely sie z gardla, ujrzal tam dwie czarne punktowe rany. Rany, ktore sie nie zaleczyly, pobrano bowiem z nich cala uzdrowicielska krew.

— Kto to uczynil? — szepnal glosno, zaciskajac w piesc dlon, jakby to powstrzymywalo go od krzyku. Kto zabral tamto zycie do ostatniej kropli?

To cos nie zylo. Nie bylo co do tego najmniejszej watpliwosci. Coz takiego jednak ujawnil ten koszmarny spektakl? Nasz krol, nasz Ojciec zostal unicestwiony, podczas gdy ja wciaz zyje, oddycham. A to moze tylko oznaczac, ze to ona ma pierworodna moc. Ona byla pierwsza i moc zawsze w niej zyla. I ktos ja zabral!

Przeszukac piwnice. Przeszukac dom. Ale byly to tylko rozgoraczkowane, bezsensowne mysli. Nikt sie tu nie dostal i sam dobrze o tym wiedzial. Tylko jedna istota mogla dokonac tego czynu! Tylko jedna istota wiedziala, ze cos takiego jednak jest w koncu mozliwe.

Nie poruszyl sie. Wpatrywal sie w postac lezaca na podlodze, patrzyl, jak stopniowo traci przejrzystosc. Gdyby mogl, oplakiwalby Ojca, poniewaz ktos z pewnoscia winien podniesc lament. Enkil odszedl, a z nim wszystko, co wiedzial, wszystko, czego byl swiadkiem. Enkil spotkal swoj kres. To bylo ponad sily Mariusza. Tak mu sie przynajmniej wydawalo.

Jednak nie byl sam. Ktos albo cos wlasnie wyszlo z alkowy; czul, ze jest obserwowany.

Przez jedna bez reszty wypelniona szalenstwem chwile zawiesil wzrok na lezacym krolu. Na tyle spokojnie, na ile byl do tego zdolny, zadal sobie trud zrozumienia wszystkiego, co sie wokol niego dzialo. Cos zblizalo sie bezszelestnie w jego kierunku; obeszlo tron, zatrzymalo sie obok i stalo zwiewnym cieniem, widzianym kacikiem oka.

Wiedzial, kto to jest, kto to musi byc, i ze naturalne jest, iz zblizylo sie z wdziekiem zywej istoty. Niemniej jednak w zadnej mierze nie byl przygotowany na to, co zobaczyl, kiedy podniosl wzrok.

Zaledwie dziesiec centymetrow za nim stala Akasza. Jej skora byla biala, twarda i nieprzezroczysta jak zawsze. Kiedy sie usmiechnela, jej policzki lsnily jak perly, a ciemne oczy byly wilgotne i pelne zycia. Doslownie tryskala energia.

Przygladal sie jej jak skamienialy. Patrzyl na upierscienione palce dotykajace jego ramienia. Zamknal oczy, otworzyl. Przez tysiace lat przemawial tyloma jezykami, kierujac do niej modlitwy, prosby, zarzuty, spowiedzi, a teraz nie odezwal sie slowem. Wpatrywal sie w pulsujace zyciem usta, w polyskliwe biale kly i zimne oczy, ktore zalsnily na znak rozpoznania, w miekka bruzde miedzy piersiami oddychajacymi pod zlotym naszyjnikiem.

— Dobrze mi sie przysluzylas — rzekla. — Dziekuje ci. — Glos miala niski, gardlowy, piekny. Ale ta intonacja; te slowa; to wlasnie powiedzial dziewczynie w mrocznym sklepie w wielkim miescie!

Jej palce zacisnely sie na jego ramieniu.

— Ach, Mariuszu — powiedziala, znow idealnie nasladujac jego ton — ty nigdy nie poddajesz sie rozpaczy, prawda? Z tymi twoimi glupimi marzeniami jestes nie lepszy od Lestata.

Znowu jego wlasne slowa, ktore wyrzekl do siebie na ulicy w San Francisco. Naigrywala sie z niego!

Czy to byla groza? Czy tez nienawisc — nienawisc, przyczajona w nim od wiekow, zmieszana z uraza, znuzeniem i tesknota za czlowieczym sercem, nienawisc, ktora teraz rozgorzala do zaru, jakiego nigdy sobie nie wyobrazal. Nie osmielil sie poruszyc, nie osmielil sie odezwac. Nienawisc byla swieza, zaskakujaca i wziela go calego w posiadanie, tak ze zadnym sposobem nie mogl jej opanowac ani zrozumiec. Utracil wszelka zdolnosc oceny.

Ale ona wiedziala. Oczywiscie. Wiedziala wszystko, znala kazda mysl, slowo, uczynek; to wlasnie mu mowila. Zawsze wiedziala o najbardziej i najmniej waznych sprawach, jesli tylko zapragnela sie dowiedziec! Zdawala sobie sprawe, ze ta wypruta z mysli istota obok nie moze nawet marzyc o obronie. I to, co powinno byc chwila triumfu, w jakis sposob stalo sie chwila grozy!

Rozesmiala sie, nie odrywajac od niego wzroku. Nie potrafil zniesc tego smiechu. Chcial ja zranic. Chcial ja zniszczyc, niech caly jej monstrualny pomiot bedzie potepiony! Obysmy wszyscy zgineli wraz z nia! Gdyby mogl, unicestwilby ja!

Chyba skinela glowa, dajac mu znak, ze go rozumie. To dopiero byl szczyt obrazy. No coz, on sam nie rozumial siebie. Zbieralo mu sie na placz. Popelniono jakis upiorny blad, jakas straszliwa celowa omylke.

— Moj drogi slugo — rzekla, rozciagajac wargi w gorzkim usmiechu. — Nigdy nie byles wladny mnie powstrzymac.

— Czego chcesz?! Co rozkazujesz mi zrobic?!

— Musisz mi wybaczyc — rzekla, och, jakze uprzejmie, dokladnie tak jak on do mlodzika na tylach baru. — Wychodze.

Zanim podloga sie zakolysala, uslyszal ten dzwiek — piskliwe rzezenie dartego metalu. Runal w dol; ekran telewizyjny eksplodowal, odlamki szkla przeszyly jego cialo jak chmara drobnych sztyletow. Krzyknal przerazliwie, jak czlowiek smiertelny, i tym razem to byl lek. Lod pekal i zamykal sie nad nim z rykiem.

— Akaszo!

Вы читаете Krolowa potepionych
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×