Anne Rice
Krolowa potepionych
Jestem Lestat. Wampir. Pamietacie mnie? Tego wampira, — ktory stal sie idolem rocka i splodzil autobiografie? Tego o blond wlosach, szarych oczach i nienasyconym glodzie slawy? Pamietacie, chcialem byc symbolem zla w swietlistym stuleciu, w ktorym nie ma miejsca na takie wcielone zlo jak ja. Nawet doszedlem do wniosku, ze moge zrobic cos dobrego w tej skorze — grajac czarta na deskach estrady.
Wlasnie zaczelo mi sie powodzic, kiedy rozmawialismy po raz ostatni. Bylem po debiucie w Nowym Jorku — pierwszym koncercie na zywo moim i mojej grupy smiertelnikow. Nasz album odniosl wielki sukces. Moja autobiografia byla rozchwytywana, zarowno przez umarlych, jak i przez nieumarlych.
Wtem nastapilo cos calkowicie nieoczekiwanego. Hm, przynajmniej dla mnie. Kiedy sie rozstawalismy, wisialem na przyslowiowej krawedzi przepasci.
No coz, jest po wszystkim — mam na mysli dalsze wypadki. Oczywiscie przezylem. W przeciwnym razie nie rozmawialbym z wami. A kosmiczny pyl w koncu osiadl i male rozdarcie w tkaninie racjonalnej wiary zostalo zaszyte; a przynajmniej zasloniete.
Teraz, gdy mam to juz za soba, jestem troche bardziej smutny, troche bardziej wredny, a takze troche bardziej czujny. Jestem rowniez nieskonczenie bardziej potezny, chociaz czlowiek, ktory we mnie zyje, jest blizej swiata niz kiedykolwiek przedtem — ta niespokojna, glodna istota, darzaca jednoczesnie miloscia i nienawiscia niepokonana niesmiertelna muszle, w ktorej mnie zamknieto.
A glod krwi? Nienasycony; chociaz sama krew nigdy nie byla mi bardziej niepotrzebna. Mozliwe, ze teraz potrafilbym juz bez niej funkcjonowac. Ale zadza, ktora budzi we mnie wszystko, co zyje, powiada mi, iz nigdy nie wystawie sie na probe owego postu.
Zreszta rzecz nie sprowadza sie do potrzeby krwi, chociaz krew to cos najbardziej zmyslowego, czego zywa istota moglaby pozadac; chodzi o niepojeta intymnosc tego momentu — chwili, w ktorej pijesz, zabijasz — chodzi o ten wielki taniec dwoch serc, kiedy ofiara slabnie, a ja czuje, ze rosne, lykajac smierc, przez ulamek sekundy jasniejaca, ogromna jak zycie.
Jednak to zwodnicze wrazenie. Zadna smierc nie dorownuje zyciu… i pewnie dlatego wciaz o nim mowie, no nie? Jestem teraz tak daleko od zbawienia jak nigdy. A fakt, ze o tym wiem, przysparza mi tylko wiecej bolu.
Oczywiscie nadal moge uchodzic za czlowieka; wszyscy z naszych to potrafia, tak lub inaczej, bez wzgledu na to, jak ciezki bagaz lat dzwigamy. Podniesiony kolnierz, kapelusz nasuniety na czolo, ciemne rekawiczki, rece w kieszeniach — ot, i cala sztuczka. Teraz lubie wskakiwac w dopasowane skorzane kurtki i waskie dzinsy — to wygodny kostium. A zwykle traktory z czarnej skory znakomicie nadaja sie do chodzenia po kazdej nawierzchni. Jednak od czasu do czasu nosze cos bardziej wyszukanego, na przyklad jedwabie lubiane przez ludzi w tym kraju o cieplym, poludniowym klimacie, gdzie teraz zamieszkuje.
Gdy juz ktos zaczyna mi sie przygladac zbyt natarczywie, wtedy wystarczy mily telepatyczny komunikacik: „Jestem calkowicie normalny, nie ma zadnej sprawy”. Usmiecham sie promiennie w swoim najlepszym stylu, ladnie chowajac kly, i smiertelny oddala sie swoja droga.
Od czasu do czasu odrzucam wszelkie kostiumy; wychodze na miasto dokladnie taki, jaki jestem. Dlugie wlosy, aksamitna kurtka, ktorej pieszczotliwy dotyk przywodzi mi na mysl dobre stare czasy, i kilka szmaragdowych pierscieni na palcach prawej dloni. Ide szybko przez centrum tego cudownego, zepsutego poludniowego miasta lub wlocze sie plazami, stapajac po piaskach, ktore lsnia biela jak ksiezyc, i wdychajac ciepla poludniowa bryze.
Muskaja mnie tylko przelotne spojrzenia. Wokol dzieje sie zbyt wiele niewytlumaczalnych spraw; pochlaniaja nas koszmary, grozby, tajemnice, a potem w niewytlumaczalny sposob rozczarowuja. Wracamy znowu do zgielku przewidywalnego. Krolewicz nie przybedzie i wszyscy o tym wiedza, a Spiaca Krolewna chyba juz umarla.
Podobnie jest z innymi, ktorzy przezyli wraz ze mna i dziela sie tym upalnym zakatkiem rozpasanej zielonosci na krawedzi swiata — poludniowo-wschodnim wypustkiem Ameryki Polnocnej, polyskliwa metropolia Miami, rozkosznym terenem lowieckim zlaknionych krwi niesmiertelnych, jesli kiedykolwiek bylo takie miejsce.
Dobrze jest miec obok siebie tych innych; prawde mowiac, to zasadnicza sprawa i jak mi sie zawsze wydawalo, niezbedna; zacny sabat wybitnej, wytrzymalej starszyzny i zuchwalej mlodziezy.
Lecz coz, meka anonimowosci posrod smiertelnych nigdy nie byla gorsza dla tego chciwego potwora, ktorym jestem. Lagodny szmer niesmiertelnych glosow nigdy nie zdola mnie wytracic ze splinu. Smak slawy posrod smiertelnych jest zbyt uwodzicielski — albumy plytowe w witrynach, wielbiciele skaczacy i klaszczacy przed scena. Niewazne, ze wcale nie wierzyli w to, iz naprawde nie jestem wampirem; w tamtej chwili bylismy razem. Skandowali moje imie!
Teraz albumy plytowe zniknely i nigdy juz nie uslysze tamtych piosenek. Ksiazka pozostanie — obok