Sledczy wreszcie pokiwali glowami i znow zaczeli zadawac te same pytania. Bobby wiedzial, jak to sie odbywa. Im wiecej razy czlowiek opowiada te sama historie, tym wiecej bledow moze popelnic. Klamstwa staja sie jeszcze bardziej podkolorowane, prawda wydaje sie coraz bardziej naciagana. Czekali, az Bobby sam sobie zawiaze stryczek.

O wpol do siodmej wreszcie dali za wygrana. Za oknami dusznej sali konferencyjnej wstawal swit, powrocila towarzyska atmosfera. Bylo im przykro, ze musieli zadac te wszystkie pytania. Takie przepisy. Pechowa noc. Dla wszystkich. Ale to dobrze, ze wykazywal gotowosc do wspolpracy. Sa mu wdzieczni. Chcieli tylko poznac cala prawde. Im wczesniej tego dokonaja, tym predzej bedzie mozna o tym wszystkim zapomniec.

Beda mieli do mego jeszcze pare pytan. Niech za daleko nie wyjezdza.

Ze znuzeniem pokiwal glowa. Odsunal krzeslo od stolu, wstal i zachwial sie. Zauwazyl, ze jeden ze sledczych spostrzegl to i podejrzliwie zmruzyl oczy.

A Bobby poczul chec, by dac mu w pysk. Cala noc jestem na nogach, do kurwy nedzy! Zastrzelilem czlowieka na oczach jego dziecka. To normalne, ze ledwo trzymam sie na nogach! Jestem zmeczony, do jasnej cholery!

Porucznik Bruni czekal na korytarzu.

– Jak poszlo? – spytal.

– Nie wiem. Chyba nie najlepiej.

Kiedy Bobby wreszcie podjechal pod dom Susan, na bezchmurnym niebie swiecilo slonce. Ludzie byli juz w drodze do pracy. Radio podawalo komunikaty o korkach, kraksach i unieruchomionych samochodach blokujacych ruch. Zaczal sie nowy dzien. Mieszkancy miasta wylonili sie ze swoich klatek z domofonami, tloczyli sie na chodnikach i zapelniali kawiarnie.

Wysiadl z wozu, zaczerpnal miejskiego powietrza – zimnego, cuchnacego wyziewami z dieslowskich silnikow i betonem, i przez chwile czul sie tak, jakby ostatniej nocy nic sie nie zdarzylo. Prawdziwa byla tylko ta chwila, ten budynek, ten garaz, to miasto, a smierc Gagnona to tylko wyjatkowo realistyczny sen. Powinien przebrac sie w mundur, wsiasc do radiowozu i pojechac do roboty.

Minal go jakis czlowiek. Na widok polprzytomnego Bobby’ego w przepoconym mundurze maskujacym przyspieszyl kroku. To go otrzezwilo.

Zlapal plecak i poszedl do Susan.

Zapukal dwa razy, zanim otworzyla, ubrana w rozowy szlafrok i zarumieniona od snu w cieplym, wygodnym lozku. Proby czesto przeciagaly sie do poznej nocy, musiala to odespac.

Spojrzala na Bobby’ego zmruzonymi niebieskimi oczami. Jej jasne wlosy byly potargane, skora rozowa. Usmiechnela sie.

– Hej, skarbie – powiedziala, jeszcze nie do konca rozbudzona, lecz po chwili usmiech zniknal z jej twarzy i jego miejsce zajal niepokoj. – Nie powinienes byc w pracy? Bobby, co sie stalo?

Wszedl do mieszkania. Tak wiele rzeczy powinien powiedziec. Czul, jak slowa wzbieraja w jego scisnietej piersi, jak pchaja sie do scisnietego gardla. Susan byla wiolonczelistka w Bostonskiej Orkiestrze Symfonicznej. Poznali sie, o dziwo, w barze. Zwrocil na nia uwage nie tylko dzieki jej delikatnej urodzie i blond wlosom. Urzekl go tez cieply usmiech i wykroj ust.

Nie znal sie na muzyce klasycznej. Pochodzil z rodziny robotniczej, ojciec byl kierowca ladowarki w Gillette. Jego swiat to knajpy, koszykowka i zimne piwo. Jej – zwiewne spodnice, dlugie spacery po parku i herbata w Ritzu.

Mimo to zaprosil ja na randke i ku jego zaskoczeniu, zaproszenie przyjela. Dni przeszly w tygodnie, tygodnie w miesiace i teraz byli juz razem ponad rok. Czasem wydawalo mu sie, ze jest tylko kwestia czasu, kiedy Susan wprowadzi sie do jego malego dwupietrowego szeregowca w poludniowym Bostonie. Powoli przestawala go przerazac mysl o slubie, dzieciach i wspolnej starosci.

Na razie jednak nie zdobyl sie, by jej to zaproponowac. Moze dlatego, ze wciaz zbyt czesto zdarzaly mu sie takie chwile jak ta, kiedy stal przed nia brudny i spocony po ciezkiej nocy i zamiast cieszyc sie, ze ja widzi, byl lekko zaskoczony, ze w ogole go wpuscila.

Jej swiat jest taki piekny, pomyslal. Co ona, do cholery, robi z takim typem jak ja?

– Bobby? – spytala cicho.

Nie mogl znalezc slow. Zadne nie cisnelo mu sie na usta. Zadne nie moglo uwolnic uczuc sciskajacych jego piers.

O Boze, biedny dzieciak. Ojciec umarl na jego oczach.

Czemu ten skurwiel go do tego zmusil? Dlaczego Jimmy Gagnon zrujnowal Bobby’emu zycie?

Poruszyl sie, nawet tego nie zauwazajac. Jego dlonie wsliznely sie pod szlafrok Susan, desperacko szukajac nagiej skory. Cos szepnela. „Tak”? „Nie”? Nawet nie uslyszal. Zdjal jej szlafrok i przesunal palcami po cienkiej koronce zakrywajacej piersi, po czym wtulil glowe w jej szyje.

Miala piekne palce. Dlugie, delikatne, ale zadziwiajaco silne. Palce, ktore mogly godzinami trzymac smyczek i potrafily wydobyc z drewnianego instrumentu najcudowniejsze dzwieki. Teraz palce te wedrowaly po jego plecach, masujac naprezone miesnie. Sciagnela mu koszule, siegnela do spodni.

Chcial, by sie pospieszyla. Byl spragniony, zdesperowany. Potrzebowal czegos, czego nie potrafil nazwac, ale o czym instynktownie wiedzial, ze ona moze mu dac.

Dziwne, do tej pory zawsze obchodzil sie z nia delikatnie. Jej skora byla jak z porcelany, jej piekno zbyt czyste, by je kalac. Teraz zerwal z niej cienka koszule nocna. Zatopil zeby w jej kraglym ramieniu. Dlonmi chwycil ja za posladki, podniosl, przycisnal do siebie.

Osuneli sie na podloge. On na dole, ona na gorze. Jej usta pozeraly go, jej filigranowe, blade cialo tulilo sie do jego szerokiego, ciemnego torsu. Swiatlo i cien, dobro i zlo.

Uniosla sie i powoli uklekla na nim. Odchylila ramiona do tylu, wyprezyla piersi. Potrzebowala go. On potrzebowal jej. Swiatlo i cien, dobro i zlo.

W ostatniej chwili zobaczyl tamta kobiete.

I tamto dziecko.

Susan szczytowala z gardlowym okrzykiem. Zlapal ja, gdy na niego upadla, i skulil sie na podlodze, czujac w sobie nieskonczona ciemnosc.

Rozdzial 5

Doktor Elizabeth Lane zastanawiala sie, czy nie sprawic sobie psa. Albo kota. A moze rybke? Nawet dziecko poradzi sobie z rybka.

Takie mysli opadaly ja raz do roku. Zwykle mniej wiecej o tej porze, przed Swietem Dziekczynienia, kiedy wszyscy rozprawiali goraczkowo o zblizajacych sie rodzinnych spotkaniach, a ona co wieczor wracala do pustego mieszkania, ktore teraz wydawalo sie jeszcze bardziej puste niz w cieplym maju czy goracym, slonecznym sierpniu.

To glupie mysli. Kto jak kto, ale ona powinna to wiedziec. Po pierwsze, jej „puste” mieszkanie bylo bardzo ladne. Wysokie na trzy metry, z szerokimi wykuszowymi oknami, tarasem na dachu i blyszczacymi podlogami z wisniowego drewna. Do tego jeszcze meble, ktore zbierala, odkad zaczela pracowac – niska, czarna skorzana sofa, szafki z klonu, lampy z nierdzewnej stali. A poza tym byla pewna, ze szczeniaki i jedwabne dywany to niezbyt dobra kombinacja. Koty i artystyczna stolarka zreszta tez. No, ale co do rybek przeciwwskazan nie ma.

Po drugie, jesli nadchodzace swieto rzeczywiscie jest takie radosne, to czemu akurat teraz nastapil prawdziwy wysyp pacjentow? Przez ostatnie cztery tygodnie Elizabeth pracowala po dziesiec godzin dziennie, pomagajac ludziom znalezc sily do przetrwania tego czasu. Musiala przygotowac bulimikow do siedzenia przy uginajacych sie od jedzenia stolach, cierpiacych na psychoze maniakalno-depresyjna naszpikowac lekami, ktore pozwola im zniesc radosny nastroj przy stole i poswiateczne poczucie osamotnienia, i wreszcie musiala wszystkim – tym ze sklonnosciami do autodestrukcji, cierpiacym na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, neurotykom, psychotykom, doslownie wszystkim – dodac odwagi przed spotkaniem z rodzinami.

Samo to powinno wystarczyc, by mogla cieszyc sie z cichego domu. Choc to oczywiscie nie znaczy, ze nie moze sobie sprawic rybek.

W gruncie rzeczy nie ma powodow do narzekania. Uwielbia swoje mieszkanie, kocha to miasto i na ogol lubi

Вы читаете Samotna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×