prostu nie lubilem Yeganina.
Tamtego wieczora porozmawialem jednak z Hasanem, z ktorego nie spuszczalem oka (niebieskiego) przez caly dzien.
Siedzial przy ogniu i wygladal jak szkic namalowany przez Delacroix. W poblizu rozlozyli sie Ellen i Dos Santos, popijajac kawe. Odkurzylem wiec swoja znajomosc arabskiego i podszedlem.
— Pozdrowienia.
— Pozdrowienia.
— Dzis nie probowales mnie zabic.
— To prawda.
— Moze jutro? Wzruszyl ramionami.
— Hasan, spojrz na mnie. Spojrzal.
— Zostales wynajety, zeby zabic niebieskiego. Znow wzruszyl ramionami.
— Nie musisz ani potwierdzac, ani zaprzeczac. Ja juz o tym wiem. Nie moge ci na to pozwolic. Zwroc pieniadze, ktore dostales od Dos Santosa i idz swoja droga. Na jutro rano moge ci zalatwic slizgowiec, ktory zawiezie cie dokadkolwiek zechcesz.
— Ale mnie tu jest dobrze, Karagee.
— Szybko przestanie ci byc dobrze, jezeli cos zlego przydarzy sie niebieskiemu.
— Jestem ochrona osobista, Karagee.
— Nie, Hasan. Jestes pomiotem wielblada cierpiacego na dyspepsje.
— Co to jest dyspepsja, Karagee?
— Nie znam arabskiego odpowiednika, a greckiego slowa tez na pewno nie znasz. Zaraz, poszukam innej obelgi. Jestes tchorzem, padlinozerca i podstepna szuja, bo w polowie jestes szakalem i w polowie malpa.
— To moze byc prawda, Karagee, bo ojciec powiedzial mi kiedys, ze zaraz po urodzeniu powinienem zostac obdarty ze skory i pocwiartowany.
— Dlaczego?
— Bo nie okazywalem szacunku Diablu.
— Naprawde?
— Tak. Czy te stwory, dla ktorych wczoraj grales, to byly diably? Mialy rogi i kopyta…
— Nie, to nie byly diably. To byly dzieci urodzone z choroba popromienna, ktore niefortunni rodzice pozostawili na pastwe losu w puszczy. Przezyly jednak, poniewaz puszcza to ich prawdziwy dom.
— Aha! A ja mialem nadzieje, ze to diably. Nadal tak uwazam, bo jeden z nich usmiechnal sie do mnie, kiedy modlilem sie do nich o przebaczenie.
— Przebaczenie? Za co? Popatrzyl gdzies w dal.
— Moj ojciec byl bardzo dobrym, zyczliwym i religijnym czlowiekiem — powiedzial. — Czcil Malaka Tawusa, ktorego barbarzynscy szyici — mowiac to splunal — nazywaja Iblisem, Szejtanem lub Szatanem, i zawsze skladal uszanowanie Halladzowi oraz pozostalym z Sandjaku. Byl znany ze swej poboznosci i uprzejmosci. Kochalem go, ale w dziecinstwie bylem niesforny. Bylem ateista. Nie wierzylem w Diabla. I bylem zlym dzieckiem, bo wzialem martwego kurczaka, wbilem go na kij i nazwalem Pawim Aniolem, i szydzilem z niego, obrzucajac go kamieniami i wyrywajac mu piora. Jeden chlopiec przestraszyl sie i opowiedzial o wszystkim mojemu ojcu, ktory mnie wtedy wychlostal na ulicy i oswiadczyl, ze za te bluznierstwa zaraz po urodzeniu powinienem zostac obdarty ze skory i pocwiartowany. Zmusil mnie, zebym poszedl na gore Sindjar i modlil sie o przebaczenie, wiec poszedlem tam, ale pomimo chlosty nadal bylem niesforny i modlilem sie bez przekonania.
— Teraz jestem starszy i po niesfornosci nie ma sladu — ciagnal — ale moj ojciec tez odszedl na zawsze, juz tak wiele lat temu, i nie moge mu powiedziec: Przepraszam, ze szydzilem z Pawiego Aniola. Z wiekiem odczuwam coraz wieksza potrzebe religii. Mam nadzieje, ze Diabel, w swojej wielkiej madrosci i laskawosci, rozumie to i wybacza mi.
— Hasan, trudno jest znalezc dla ciebie odpowiednia obelge — powiedzialem. — Ale ostrzegam cie: niebieskiemu nie moze stac sie krzywda.
— Jestem tylko pokornym ochroniarzem.
— Ha! Jestes podstepny i jadowity jak waz. Jestes falszywy i zdradziecki, a takze zlosliwy.
— Nie, Karagee. Dziekuje, ale to nieprawda. Szczyce sie tym, ze zawsze dotrzymuje zobowiazan. To wszystko. Taka zasada kieruje sie w zyciu. A takze nie mozesz zniewaga sprowokowac mnie do tego, zebym wyzwal cie na pojedynek i pozwolil ci wybrac walke bez broni, na noze lub szable. Nie. Nie obrazam sie.
— A wiec uwazaj — powiedzialem mu. — Twoj pierwszy ruch w kierunku Yeganina bedzie zarazem twoim ostatnim.
— Jezeli takie jest przeznaczenie, Karagee…
— I mow do mnie Conrad!
Odszedlem dumnym krokiem, owladniety zlymi myslami.
Nazajutrz wszyscy nadal zylismy, wiec zwinelismy oboz i ruszylismy w dalsza droge. Przeszlismy mniej wiecej osiem kilometrow, kiedy zdarzyl sie kolejny incydent, ktory nam przerwal wedrowke.
— To przypomina placz dziecka — stwierdzil Phil.
— Zgadza sie.
— Skad dochodzi?
— Z lewej strony, tam z dolu.
Przedarlismy sie przez kepe krzewow, natrafilismy na suche lozysko strumienia i poszlismy wzdluz koryta za zakret.
Niemowle lezalo wsrod kamieni, czesciowo zawiniete w brudny koc. Twarz i raczki dziecka byly juz spieczone na czerwono od slonca, wiec musialo tam przelezec wieksza czesc poprzedniego dnia. Na malenkiej, mokrej twarzyczce widnialy liczne ^lady od ukaszen owadow.
Ukleknalem i poprawilem okrycie. Kiedy koc rozchylil sie z przodu i Ellen zobaczyla dziecko, krzyknela. Niemowlak mial na piersi naturalna fistule, wewnatrz ktorej cos sie poruszalo.
Ruda Peruka wrzasnela, odwrocila sie i zaczela plakac.
— Co to za dziecko? — zapytal Myshtigo.
— Jedno z porzuconych — odparlem. — Jedno z naznaczonych.
— Jakie to straszne! — wykrzyknela Ruda Peruka.
— Jego wyglad? Czy to, ze zostalo porzucone? — spytalem.
— I to, i to!
— Dajcie mi je — powiedziala Ellen.
— Nie dotykaj go — ostrzegl George, nachylajac sie. — Wezwijcie slizgowiec — rozkazal. — Musimy natychmiast odeslac to dziecko do szpitala. Nie mam sprzetu, zeby przeprowadzic operacje na miejscu. Ellen, pomoz mi.
Zona podeszla do niego i razem przejrzeli apteczke.
— Zapisz to, co robie i przypnij karteczke do czystego koca, zeby lekarze w Atenach wiedzieli.
Dos Santos juz przekazywal do Lamii, zeby przyslali jeden z naszych slizgowcow.
Potem Ellen przygotowywala George'owi zastrzyki, przecierala rany wacikiem, smarowala oparzenia mascia i zapisywala te wszystkie czynnosci. Nafaszerowali niemowlaka witaminami, antybiotykami, ogolnymi srodkami uodparniajacymi i kilkoma innymi specyfikami. Po pewnym czasie stracilem rachube. Przykryli klatke piersiowa dziecka gaza, spryskali je czyms, owineli w czysty koc i przypieli do niego karteczke.
— Co za okropnosc! — powiedzial Dos Santos. — Porzucic kalekie dziecko i pozostawic je w taki sposob na pastwe losu!
— To sie tu zdarza bardzo czesto — wyjasnilem mu. — Zwlaszcza w okolicach Napromieniowanych Miejsc. Grecja ma dluga tradycje w dzieciobojstwie. Ja sam w dniu narodzin zostalem pozostawiony na szczycie wzgorza. I spedzilem tam cala noc.
Dos Santos przerwal zapalanie papierosa i spojrzal na mnie.
— Pan? Dlaczego?
Rozesmialem sie i zerknalem na swoja stope.
— To skomplikowana historia. Nosze specjalny but, poniewaz te noge mam krotsza od drugiej. A takze domyslam sie, ze urodzilem sie gesto owlosiony. No i mam nierowne oczy. Przypuszczam, ze gdyby to bylo