wszystko, to moglbym zostac zaakceptowany, ale na domiar zlego urodzilem sie w Boze Narodzenie i to przesadzilo sprawe.
— Co to szkodzi urodzic sie w Boze Narodzenie?
— Wedlug miejscowych wierzen bogowie uwazaja to za zarozumialstwo. Z tegoz powodu w dzieciach urodzonych w tym okresie nie plynie ludzka krew. Naleza one do czeredy tych, ktorzy niszcza, czynia spustoszenie, sieja panike wsrod ludzi. Nazywani sa kallikanzarosami. Idealem jest, jezeli z wygladu przypominaja tamtych facetow z rogami, kopytami i tak dalej, ale wcale nie musza tak wygladac. Moi rodzice — o ile to byli moi rodzice — doszli do wniosku, ze moga wygladac tak jak ja. Zostawili wiec mnie na wzgorzu, zebym wrocil do swoich.
— Co sie wtedy stalo?
— W wiosce byl stary ksiadz prawoslawny. Uslyszal o tym i poszedl do moich rodzicow. Powiedzial im, ze taki postepek to grzech smiertelny, i lepiej jesli szybko przyniosa dziecko z powrotem i przygotuja je do chrztu nastepnego dnia.
— Aha! I w ten sposob zostal pan uratowany i ochrzczony?
— No coz, mniej wiecej. — Poczestowalem sie jego papierosem. — Wrocili ze mna, a jakze, ale upierali sie, ze nie jestem tym samym dzieckiem, ktore tam pozostawili. Powiedzieli, ze zostawili mutanta o watpliwym pochodzeniu, a znalezli odmienca o jeszcze bardziej watpliwym pochodzeniu i brzydszego. Twierdzili, ze w zamian dostalo im sie inne dziecko urodzone w Boze Narodzenie.
Mowili, ze ich niemowle bylo satyrem, i doszli do wniosku, ze byc moze jakies Napromieniowane stworzenie urodzilo czlowieka i porzucilo swoje dziecko, i w efekcie doszlo do zamiany. Nikt mnie przedtem nie widzial, wiec nie mozna bylo sprawdzic ich wersji. Ksiadz jednak nie chcial nawet o tym slyszec i powiedzial im, ze maja mnie zatrzymac. Ale kiedy juz sie pogodzili z tym faktem, byli bardzo: zyczliwi. Dosc szybko wyroslem na dobrze zbudowanego mlodzienca i bylem silny jak na swoj wiek. To im sie podobalo.
— I zostal pan ochrzczony…?
— Coz, raczej w polowie ochrzczony.
— W polowie?
— Podczas chrztu ten ksiadz mial wylew. Wkrotce zmarl. Byl jedyna obecna osoba, wiec nie wiem, czy chrzest doszedl do skutku.
— Wystarczylaby jedna kropla.
— Tak sadze. Naprawde nie wiem, co sie wtedy wydarzylo.
— Moze powinien pan jeszcze raz dac sie ochrzcic, j Tak dla pewnosci.
— Nie. Jezeli Niebiosa nie chcialy mnie wtedy, nie zamierzam prosic po raz drugi.
Ustawilismy radiolatarnie na pobliskiej polanie i zaczekalismy na przybycie slizgowca.
Tamtego dnia pokonalismy jeszcze kilkanascie kilo-! metrow, co — zwazywszy na opoznienie — bylo niezlym! osiagnieciem. Dziecko zostalo zabrane i odeslane prosto! do Aten. Po wyladowaniu slizgowca zapytalem glosno! i wyraznie, czy ktos jeszcze chce poleciec. Nie bylo jednak chetnych.
I to wlasnie tamtego wieczora mial miejsce ten incydent.
Rozlozylismy sie wokol ogniska. Ogien wesolo trzepotal swymi jaskrawymi plomieniami w ciemnosciach nocy ogrzewal nas, rozpraszal lesny zapach, buchal klebami dymu… Bylo przyjemnie.
Hasan siedzial i czyscil swoja strzelbe z aluminiowej lufa. Bron miala plastikowa kolbe i byla naprawde lekka oraz poreczna.
Podczas pracy Arab pochylil ja do przodu, powoli obrocil i wycelowal wprost w Yeganina.
Musze przyznac, ze zrobil to bardzo zrecznie. Cala operacja trwala ponad pol godziny i Hasan przesuwal lufe prawie niedostrzegalnie.
Kiedy jednak moj mozg zarejestrowal jej polozenie, warknalem i trzema susami znalazlem sie przy Arabie.
Wytracilem mu bron z reki.
Strzelba upadla z brzekiem na jakis kamien w odleglosci okolo trzech metrow. Poczulem piekacy bol w rece od uderzenia.
Hasan zerwal sie na rowne nogi, jego szczeki poruszaly sie szybko pod gesta broda, a zeby zgrzytaly jakby ktos uderzal krzemieniem o stal. Mialem zludzenie, ze widze iskry.
— No wykrztus to! — zawolalem. — Dalej, powiedz cos! Cokolwiek! Cholernie dobrze wiesz, co zrobiles! Jego rece drgnely.
— No dalej! — krzyczalem. — Uderz mnie! Tylko tknij mnie, a wtedy to, co z toba zrobie, bedzie samoobrona, sprowokowana napascia. Nawet George nie da rady cie poskladac.
— Ja tylko czyscilem moja strzelbe. Uszkodziles ja.
— Ty nie celujesz w ludzi przypadkowo. Miales zamiar zabic Myshtiga.
— Mylisz sie.
— Uderz mnie. A moze jestes tchorzem?
— Nic do ciebie nie mam.
— Jestes tchorzem…
— Nie, nie jestem.
Po chwili usmiechnal sie.
— Czy boisz sie rzucic m i wyzwanie? — zapytal.
A wiec stalo sie. Jedyny sposob.
To ja musialem wykonac ruch. Do tamtej chwili mialem nadzieje, ze nie dojdzie do tego. Liczylem, ze zdolam go rozzloscic albo zawstydzic, albo sprowokowac, zeby uderzyl mnie lub wyzwal na pojedynek.
W tym momencie wiedzialem, ze nie zdolam.
A to wrozylo zle, bardzo zle.
Bylem pewny, ze poradze sobie z nim kazda bronia, ktorej wybor mi przyjdzie do glowy. Ale w przypadku gdyby wybor nalezal do niego, sprawy mogly potoczyc siei inaczej. Wszyscy wiedza, ze sa tacy ludzie, ktorzy maja uzdolnienia muzyczne. Moga raz tylko uslyszec jakas melodie, po czym usiada i zagraja ja na fortepianie lub telinstrze. Moga wziac do reki nowy instrument i po kilku godzinach grac na nim tak, jakby to robili od lat. Sa w tymi dobrzy, bardzo dobrzy, poniewaz maja talent w tym kierunku — umiejetnosc skoordynowania szczegolnej intuicji ze sprawnoscia manualna.
Taki byl wlasnie Hasan w dziedzinie broni. Byc moze paru innych ludzi posiada taka sama zdolnosc, ale te by nie praktykuja zabijania — w kazdym razie nie przez wiele dziesiatkow lat — najrozniejszymi narzedziami walki od bumerangu po dmuchawki. Zgodnie z kodeksem pojedynkow Hasan mialby prawo wyboru broni, a byl najbardziej wykwalifikowanym zabojca, jakiego kiedykolwiek znalem.
Ale musialem go powstrzymac i wiedzialem, ze z wyjatkiem morderstwa — tylko w ten sposob mozna tego dokonac. Musialem stawic mu czola na jego warunkach.
— Amen — powiedzialem. — Wyzywam cie na pojedynek.
Hasan usmiechnal sie jeszcze szerzej.
— Zgoda — przy tych swiadkach. Wskaz swojego kundanta.
— Phil Graver. Wskaz swojego.
— Pan Dos Santos.
— Bardzo dobrze. Tak sie sklada, ze mam w torb pozwolenie na pojedynek i formularze rejestracyjne, i juz zaplacilem podatek od smierci jednej osoby. A wiec nie musimy zbytnio zwlekac. Kiedy, gdzie i jak chcesz sprawe zalatwic?
— Okolo jednego kilometra drogi stad mijalismy odpowiednia polane.
— Tak, przypominam sobie.
— Spotkamy sie tam jutro o swicie.
— Zgoda. Jaka bron?
Hasan przyniosl plecak i otworzyl go. Wewnatrz jezyly sie rozne ostre przedmioty, blyszczaly jajowate bomby zapalne, wily sie zwoje metalowych tasm i skorzanych paskow.
Wyjal dwie rzeczy i zamknal plecak.
Zamarlem.
— Proca Dawida — oznajmil. Przyjrzalem sie dokladnie broni.
— Z jakiej odleglosci?