dobrze znalem. Kiedy stalem tam i dawalem koncert dla malego faceta we wlochatych getrach, wszystko do mnie wrocilo: uklad palcow, sposob dmuchania, krotkie pasaze, ostre dzwieki, rzeczy, ktore naprawde potrafi wyrazic tylko fletnia. W miastach nie potrafie grac, ale tam nagle znow bylem soba i zobaczylem twarze miedzy liscmi, uslyszalem tetent kopyt.

Ruszylem naprzod.

Jak we snie spostrzeglem, ze stoje oparty plecami o drzewo, a oni wszyscy otaczaja mnie. Przestepowali z nogi na noge, ani przez chwile nie pozostajac w bezruchu, a ja dla nich gralem, tak jak dawniej czynilem to bardzo czesto, nie wiedzac — ani wlasciwie nie dbajac o to — czy to ci sami, ktorzy mnie wtedy slyszeli. Hasali wokol. Smiali sie ukazujac biale zeby, a ich oczy tanczyly. Okrazali mnie, dzgajac rogami powietrze, odbijajac sie swoimi kozlimi nogami wysoko od ziemi, pochylajac do przodu, wyskakujac w powietrze, tupiac.

Przerwalem i opuscilem fletnie.

Kiedy wszyscy zamarli w bezruchu i tak stali wpatrujac sie we mnie, w ich dzikich, ciemnych oczach nie bylo wyrazu swiadczacego o ludzkiej inteligencji.

Ponownie unioslem powoli fletnie. Tym razem zagralem ostatnia melodie, jaka ulozylem w zyciu. Pamietalem ja bardzo dobrze. Byla to piesn pogrzebowa, ktora zagralem tej nocy, kiedy postanowilem, ze Karaghiosis powinien umrzec.

Odkrylem wowczas, ze Powrot to uluda. Ludzie nie wroca nigdy. Ziemia umrze. Poszedlem do Gardens i zagralem te jedna, ostatnia melodie, ktorej nauczylem sie od wiatru, a byc moze nawet od gwiazd. Nazajutrz wielka lodz ogniowa Karaghiosisa rozleciala sie na kawalki w Zatoce Pireuskiej.

Usiedli na trawie. Od czasu do czasu ktorys muskal reka oko, wykonujac przy tym teatralny gest. Siedzieli wokol mnie i sluchali.

Nie wiem, jak dlugo gralem. Kiedy skonczylem, opuscilem fletnie i siedzialem nieruchomo. Po pewnym czasie jeden z nich wyciagnal reke i dotknal instrumentu, po czym szybko ja cofnal. Spojrzal na mnie.

— Idzcie sobie — powiedzialem, ale wygladalo na to, ze nie rozumieja.

Unioslem wiec syrynge i znow zagralem kilka ostatnich taktow.

„Ziemia umiera, umiera. Wkrotce bedzie martwa… Idzcie do domu, przyjecie skonczone. Juz pozno, pozno, tak pozno…”

Najwiekszy potrzasnal glowa.

„Odejdzcie, odejdzcie, odejdzcie w tej chwili. Docencie cisze. Po najbardziej absurdalnym gambicie zycia docencie cisze. Co bogowie mieli nadzieje zyskac, zyskac? Nic. To byla tylko gra. Odejdzcie, odejdzcie, odejdzcie w tej chwili. Juz pozno, pozno, tak pozno…”

Nadal siedzieli na swoich miejscach, wiec wstalem i klasnalem w dlonie, wrzasnalem: — Precz! — i szybko odszedlem.

Zwolalem towarzyszy podrozy i ruszylem z powrotem w kierunku drogi.

Z Lamii do Wolos jest jakies szescdziesiat piec kilometrow, wlacznie z okrezna droga wokol Napromieniowanego Miejsca. W pierwszym dniu przebylismy moze jedna piata tej odleglosci. Tamtego wieczora rozbilismy oboz na polance na poboczu drogi. Diane podeszla do mnie i zapytala:

— No wiec?

— Co „no wiec”?

— Przed chwila zadzwonilam do Aten. Cisza. Radpol milczy. Chce wiedziec, jaka jest twoja decyzja.

— Jestes bardzo uparta. Dlaczego nie mozemy jeszcze zaczekac?

— Juz i tak zbyt dlugo czekamy. A co bedzie, jezeli on postanowi zakonczyc wycieczke niezgodnie z planem? Ta okolica idealnie sie nadaje. Tak latwo mogloby tu sie wydarzyc wiele wypadkow… Przeciez wiesz, jaka bedzie odpowiedz Radpolu — taka sama. jak przedtem — i bedzie oznaczac to samo, co przedtem: Zabic.

— Moja odpowiedz tez brzmi tak samo jak przedtem: Nie.

Zamrugala szybko i opuscila glowe.

— Rozwaz to jeszcze raz, prosze.

— Nie.

— Wiec zrob chociaz to. Zapomnij o tym. O calej sprawie. Umyj rece. Skorzystaj z propozycji Lorela i zalatw nam nowego przewodnika. Mozesz stad odleciec jutro rano.

— A wiec czy naprawde mowisz powaznie? O ochronie Myshtiga?

— Tak.

— Nie chce, aby stala ci sie krzywda, albo cos jeszcze gorszego.

— Mnie tez sie cos takiego nie usmiecha. Wiec mozesz zaoszczedzic nam obojgu wielu klopotow odwolujac rozkaz.

— Nie moge tego zrobic.

— Dos Santos robi to, co mu kazesz.

— Tu nie chodzi o problem natury administracyjnej! Niech to szlag trafi! Zaluje, ze w ogole cie poznalam!

— Przykro mi.

— Chodzi o zagrozenie Ziemi, a ty jestes po niewlasciwej stronie.

— Mnie sie wydaje, ze to wy jestescie po niewlasciwej stronie.

— Co w zwiazku z tym masz zamiar zrobic?

— Nie potrafie was przekonac, wiec bede musial was powstrzymac.

— Nie moglbys wydac sekretarza Radpolu i jego malzonki bez dowodow. Kwestia naszej organizacji jest zbyt drazliwa w sensie politycznym.

— Wiem o tym.

— Wiec nie moglbys zrobic krzywdy Donowi, a nie wydaje mi sie, bys byl zdolny skrzywdzic mnie.

— Racja.

— Wiec pozostaje Hasan.

— Znow racja.

— A Hasan to… Hasan. Co zrobisz?

— Moze dasz mu natychmiastowe wypowiedzenie i zaoszczedzisz mi troche klopotu?

— Nie zrobie tego.

— Tak myslalem. Znow podniosla wzrok. Oczy miala wilgotne, ale twarz i glos nie zmienione.

— Gdyby sie okazalo, ze ty miales racje, a my bylismy w bledzie — powiedziala — to przykro mi.

— Mnie tez — odparlem. — I to bardzo.

Tamtej nocy drzemalem bardzo blisko Myshtiga, ale nie bylo zamachu i nie probowano go dokonac. W ciagu nastepnego ranka, tak jak i wiekszej czesci popoludnia, niewiele sie wydarzylo.

— Myshtigo — zaproponowalem, gdy tylko przystanelismy w celu sfotografowania jakiegos stoku — moze pojedzie pan do domu? Wroci na Taler? Pojedzie dokadkolwiek? Zrezygnuje z tego przedsiewziecia? Napisze jakas inna ksiazke? Im bardziej zaglebiamy sie w cywilizacje, tym mniej potrafie pana ochronic.

— Dostalem od pana pistolet automatyczny, pamieta pan? — powiedzial.

Prawa reka zamarkowal strzelanie.

— W porzadku. Po prostu myslalem, ze sprobuje jeszcze raz.

— Na dolnym konarze tamtego drzewa stoi koza, prawda?

— Tak. One lubia zjadac male, zielone pedy wyrastajace z galezi.

— To tez chce sfotografowac. To drzewo oliwne, prawda?

— Tak.

— Swietnie. Chcialbym wiedziec, jak nazwac zdjecie. „Koza zjadajaca zielone pedy na drzewie oliwnym” — podyktowal. — Taki bedzie tytul.

— Wspaniale. Prosze fotografowac, poki jest okazja.

Gdyby tylko nie byl taki niekomunikatywny, taki obcy, taki nie zainteresowany wlasnym dobrem! Nienawidzilem go. Nie potrafilem go zrozumiec. Odzywal sie jedynie wtedy, gdy prosil o informacje albo odpowiadal na pytanie. Jego odpowiedzi mialy charakter albo zwiezly, wymijajacy czy tez obrazliwy, albo laczyly w sobie te wszystkie cechy. Myshtigo byl zadowolony z siebie, zarozumialy i apodyktyczny. Dlatego naprawde mialem watpliwosci co do tradycji rodu Shtigow w zakresie filozofii, filantropii i swiatlego dziennikarstwa. Po

Вы читаете Ja, niesmiertelny
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату