— Wyglada na to, ze nie jest lepszy od kallikanzarosa.
— On naprawde istnieje, ojcze. Jakis czas temu cos zabijalo moje owce. Cokolwiek to bylo, czesciowo pozeralo je i pilo sporo ich krwi. Tak wiec wykopalem sobie kryjowke i zakrylem ja galeziami. Tamtej nocy obserwowalem. Po wielu godzinach zjawil sie, ale za bardzo sie balem, zeby wlozyc kamien do procy, bo jest taki, jak go opisalem: wielki, nawet wiekszy od ciebie, tlusty i przypominajacy kolorem swiezo wykopane zwloki. Rekami zlamal owcy kark i pil krew z jej gardla. Poplakalem sie na ten widok, ale balem sie cokolwiek zrobic. Nazajutrz przenioslem sie ze stadem i juz nie mialem takich klopotow. Strasze ta opowiescia moje prawnuki — twoje praprawnuki — za kazdym razem, kiedy sa niegrzeczne. I on czeka na wzgorzach.
— Hmm, tak… Skoro mowisz, ze go widziales, to z pewnoscia to prawda. Prawda tez jest, ze Napromieniowane Miejsca sa zrodlem dziwnych rzeczy. M y o tym wiemy.
— … Gdzie Prometeusz posial zbyt wiele ognia stworzenia!
— Nie. Gdzie jakis lajdak spuscil bombe kobaltowa, a chlopcy i dziewczeta o jasnych oczach powitali opad radioaktywny okrzykiem „Eloi”. A co z Czarna Bestia?
— Jestem pewien, ze ona tez jest prawdziwa, choc nigdy jej nie widzialem. Jest wielkosci slonia i bardzo szybka. Mowia, ze pozera ludzi. Nawiedza rowniny. Moze pewnego dnia ona i Trup spotkaja sie i zniszcza nawzajem.
— Zwykle to sie tak nie dzieje, ale taka mysl sprawia przyjemnosc. To wszystko, co o niej wiesz?
— Tak. Nie znam nikogo, kto by jej sie lepiej przyjrzal.
— Coz, ja nawet nie bede tego probowal.
— No i musze ci opowiedziec o Bortanie.
— Bortanie? To imie jest mi znajome.
— Twoj pies. Kiedy bylem maly, jezdzilem na jego grzbiecie i kopalem go pietami w wielkie opancerzone boki, a on warczal i chwytal mnie za noge, ale delikatnie.
— Moj Bortan nie zyje od tak dawna, ze nawet niel moglby pozuc wlasnych kosci, gdyby je wykopal w nowym wcieleniu.
— Ja tez tak myslalem. Ale dwa dni po twojej ostatniej wizycie wpadl jak burza do chaty. Widocznie podazal! twoim sladem przez polowe Grecji.
— Czy jestes pewien, ze to byl Bortan?
— Czy byl kiedykolwiek jakis inny pies wielkosci malego konia, z pancerzem po bokach i szczekami jak pulapka na niedzwiedzia?
— Chyba nie. Prawdopodobnie dlatego ten gatunek! wymarl. W obcowaniu z czlowiekiem psy potrzebowaly l pancerza, a nie udalo im sie wyksztalcic go na czas. Jezeli Bortan nadal zyje, to jest prawdopodobnie ostatnim psem na Ziemi. Wiesz, on i ja razem dorastalismy, to bylo taki dawno temu, ze myslenie o tym sprawia mi bol. Tamtego dnia, kiedy zniknal na polowaniu, myslalem, ze mial wypadek. Szukalem go, a potem doszedlem do wniosku, ze nie zyje. Juz wtedy byl niewiarygodnie stary.
— Moze byl ranny i blakal sie przez wiele lat. Alei gdy sie zjawil ostatnim razem, nie zmienil sie i podazal twoim tropem. Kiedy zobaczyl, ze cie nie ma, zawyl i znow ruszyl w pogon za toba. Od tamtej pory juz nigdy wiecej go nie widzielismy. Czasami jednak, pozno w nocy, slysze jego wycie na wzgorzach…
— Ten cholernie glupi pies powinien wiedziec, ze nici nie jest warte az takiego przywiazania.
— Psy byly dziwne.
— Tak.
I wtedy chlodny nocny wiatr buszujacy miedzy staro-! zytnymi sklepieniami wytropil rnnie i owional moje oczy, ktore zamknely sie ze zmeczenia.
Grecja jest kraina obfitujaca w legendy, opowiesci o przeroznych zagrozeniach. Prawie caly obszar kontynentalny w poblizu Napromieniowanych Miejsc jest historycznie niebezpieczny. A to dlatego, ze choc Biuro teoretycznie zarzadza cala Ziemia, w rzeczywistosci doglada jedynie wysp. W wielu czesciach kontynentu pracownicy Biura przypominaja dwudziestowiecznych urzednikow do zwalczania przemytu na niektorych obszarach wzgorz. Podczas Trzech Dni wyspy poniosly mniejsze szkody niz reszta swiata i tym samym logiczna rzecza byl ich wybor na siedziby placowek zarzadu, kiedy Taleranie zdecydowali, ze przydalaby nam sie odrobina administracji. Z historycznego punktu widzenia mieszkancy kontynentu zawsze byli temu przeciwni. Jednak rodowici mieszkancy terenow wokol Napromieniowanych Miejsc nie zawsze sa w pelni ludzmi. Tak oto historyczna antypatia laczy sie z nienormalnymi zachowaniami i dlatego Grecja nie jest obszarem bezpiecznym.
Do Wolos moglismy poplynac statkiem wzdluz brzegu. Moglismy tam — czy gdziekolwiek indziej, jezeli juz o to chodzi — poleciec slizgowcem. Myshtigo chcial jednak isc z Lamii pieszo, isc pieszo i rozkoszowac sie legenda oraz obcym krajobrazem. Dlatego pozostawilismy slizgowce w Lamii i do Wolos poszlismy pieszo.
Dlatego zetknelismy sie z legenda.
Z Jasonem pozegnalem sie w Atenach. Mial zamiar poplynac statkiem wzdluz brzegu. Madra decyzja.
Phil uparl sie, ze bedzie z nami dzielil trudy wedrowki, chociaz mogl poleciec i dolaczyc do nas na dalszym etapie wyprawy. Moze to i dobrze, w pewnym sensie…
Trasa do Wolos wiedzie przez tereny o bujnej badz skapej roslinnosci. W czasie wedrowki mija sie olbrzymie glazy i od czasu do czasu skupiska chalup oraz pola makowe. Droga biegnie przez niewielkie strumienie, wije sie wokol wzgorz, czasami prowadzi przez ich szczyty, rozszerza sie i zweza bez wyraznego powodu.
Byl jeszcze wczesny ranek. Niebo przypominalo niebieskie zwierciadlo, poniewaz swiatlo sloneczne dochodzilo ze wszystkich stron. W zacienionych miejscach trawa oraz liscie z dolnych partii drzew byly jeszcze wilgotne.
Polimiennika spotkalem na interesujacej polanie przy drodze do Wolos.
W Prawdziwych Dawnych Czasach miejsce to bylo ja kas swiatynia. Za mlodu przychodzilem tu dosc czesto, podobala mi sie pewna cecha charakterystyczna — w waszym pojeciu bylby to chyba „spokoj” — tej polany. Czasami spotykalem tam polludzi albo nie-ludzi, lub snilem o przyjemnych rzeczach. Znajdowalem tu takze stare wyroby garncarskie, glowy posazkow czy podobne przedmie ty, ktore moglem sprzedac w Lamii lub Atenach.
Do polany nie dociera zaden szlak. Trzeba po prostu wiedziec, gdzie ona jest. Nie zaprowadzilbym ich tam, gdyby nie to, ze byl z nami Phil, a ja wiedzialem, ze podoba mu sie wszystko, co ma posmak swietego przybytku, waznej rzeczy zastrzezonej tylko dla wybranych, wgladu w niejasna przeszlosc itd.
W odleglosci mniej wiecej jednego kilometra od drog idac przez lasek, w ktorym zielen, cienie i stosy kamieni tworza beztroski nielad, czlowiek nagle schodzi po pochylosci, natrafia na zapore w postaci gaszczu, przedziera sie przez nia i odkrywa gladka, kamienna sciane. Jezeli przykucnie i przy samej scianie skieruje sie bardziej w prawo, dotrze do karczowiska, gdzie warto sie zatrzymac przed dalsza wedrowka.
Jest tam krotki odcinek stromo opadajacej sciezki, ktora prowadzi do polany w ksztalcie jaja o dlugosci piecdziesieciu i szerokosci dwudziestu metrow. Wezszy koniec jajowatej polany wrzyna sie w wyzlobienie w skale, a na koncu tego wglebienia miesci sie plytka jaskinia, zwykle pusta. Na polanie stoi kilka zapadnietych w ziemie kamieni o ksztalcie zblizonym do kwadratu, ich rozmieszczenie wydaje sie przypadkowe. Wokol polany rosnie dzika winorosl, a na srodku stoi ogromne, bardzo stare drzewo — jego galezie tworza parasol, ktory oslania caly obszar i sprawia, ze przez caly dzien jest tam ciemno i dlatego trudno cos zobaczyc, nawet patrzac z karczowiska.
My jednak dostrzeglismy satyra, ktory stal na srodki i dlubal w nosie.
Zobaczylem, jak George siega po bron do usypiania zwierzat, ktora mial przy sobie. Chwycilem go za ramie napotkalem jego wzrok i pokrecilem przeczaco glowa. Wzruszyl ramionami, skinal glowa i opuscil reke.
Zza pasa wyciagnalem pasterska piszczalke, o ktora wczesniej poprosilem Jasona. Gestem nakazalem pozostalym, aby przykucneli i nie ruszali sie z miejsca. Zrobilem kilka krokow do przodu i unioslem syrynge do ust.
Pierwsze dzwieki byly dosc niepewne. Zbyt dlugo nie gralem na tym instrumencie.
Satyr nadstawil uszu i rozejrzal sie dokola. Wykonal gwaltowne ruchy w trzech roznych kierunkach — jak przestraszona wiewiorka, ktora nie jest pewna, na ktore drzewo ma uciekac.
Potem stanal nieruchomo i drzal, kiedy udalo mi sie zagrac stara melodie, ktorej dzwieki wypelnily powietrze.
Gralem dalej, przypominajac sobie technike gry, melodie oraz gorzkie, slodkie i pijackie doznania, ktore tak