— Jesli chcesz, zebym byl… Dlaczego?
— Poniewaz pozniej pomogl zalozyc w Atenach organizacje Propagatorow Powrotu Radpol. A poza tym ty masz bardzo silne rece.
— Czy jestes Propagatorka Powrotu?
— Tak. A ty?
— Pracuje dla Biura. Nie zajmuje sie polityka.
— Karaghiosis bombardowal kurorty.
— Zgadza sie.
— Czy zalujesz, ze je bombardowal?
— Nie.
— Chyba niewiele o tobie wiem, prawda?
— Mozesz wiedziec wszystko. Wystarczy zapytac. Naprawde jestem dosc nieskomplikowany. Nadlatuje moja, taksowka powietrzna.
— Nic nie slysze.
— Zaraz uslyszysz.
Po chwili pojazd zeslizgnal sie z nieba w kierunku wyspy Kos, kierujac sie w strone radiolatarni, ktora ustawilem na skraju patia. Podnioslem sie i pomoglem Cassan-drze wstac, podczas gdy pojazd zblizal sie z cichym szumem. Byl to slizgowiec Radsonu: szesciometrowa muszla, przezroczysta i odblaskowa, z plaskim dnem i tepym czubem.
— Czy chcesz cos wziac ze soba? — zapytala.
— Wiesz co, ale nie moge.
Slizgowiec wyladowal i otworzyly sie jego boczne drzwi. Pilot w goglach odwrocil glowe.
— Mam przeczucie — powiedziala — ze znajdziesz sie w jakims niebezpieczenstwie.
— Watpie, Cassandro.
Na szczescie ani nacisk, ani osmoza nie przywroca Adamowi utraconego zebra.
— Zegnaj, Cassandro.
— Zegnaj, moj kallikanzarosie.
Wsiadlem do slizgowca i wyskoczylem w niebo, modlac sie szeptem do Afrodyty. Pode mna Cassandra machala reka. Za mna slonce zaciesnilo swoja siec swiatla. Popedzilismy na zachod. Lot z wyspy Kos do Port-au- Prince trwal cztery godziny: szara woda, blade gwiazdy i ja w stanie obledu. Obserwowalem kolorowe swiatla…
W sali roilo sie od ludzi, wielki tropikalny ksiezyc swiecil tak intensywnie, ze wydawalo sie, iz zaraz peknie, a ja widzialem to wszystko dzieki temu, ze w koncu udalo mi sie zwabic Ellen Emmet na balkon, natomiast drzwi, przytrzymywane magnetycznymi kolkami, byly otwarte.
— A wiec znow zmartwychwstales — przywitala mnie z nieznacznym usmieszkiem. — Nie bylo cie prawie przez rok i nawet nie przyslales kartki z zyczeniami zdrowia z Cejlonu.
— Chorowalas?
— Moglam byc chora.
Byla mala i — tak jak wszyscy, ktorzy nie lubia swiatla dziennego — miala cere z domieszka barwy smietankowej. Przypominala mi misterna lalke mechaniczna z wadliwym mechanizmem — pelna wdzieku polaczonego z oziebloscia i sklonna kopnac czlowieka w golen w najmniej oczekiwanym momencie. Miala mase pomaranczowo-brazowych wlosow zaplecionych w skomplikowana fryzure, przypominajaca wezel gordyjski, ktorego rozplatywanie w mysli doprowadzalo mnie do frustracji. Oczy miala koloru takiego, jaki jej sie podobal akurat w danym dniu — juz nie pamietam, ale gdzies w ich glebi kryje sie blekit. Nosila tylko brazowo-zielone stroje i to z takiej ilosci materialu, ze starczalo na kilkakrotne opasanie jej i upodobnienie do bezksztaltnego chwastu, co bylo wierutnym krawieckim szalbierstwem — chyba ze znow byla w ciazy, w co watpilem.
— Zatem zycze ci zdrowia — powiedzialem — jesli ci go potrzeba. Nie dotarlem do Cejlonu. Wiekszosc czasu spedzilem nad Morzem Srodziemnym.
Wewnatrz rozlegly sie oklaski. Ucieszylem sie, ze jestem na zewnatrz. Aktorzy wlasnie skonczyli przedstawienie Misterium Demeter Grabera, ktory napisal je pentametrem na czesc naszego veganskiego goscia. Sztuka trwala dwie godziny i byla kiepska. Phil byl wyksztalcony, mial rzadkie wlosy i odpowiedni wyglad, ale prawda jest taka, ze w dniu, w ktorym go wybralismy, brakowalo nam kandydatow na stanowisko nadwornego poety. Phil Graber holdowal poematom Rabindranatha Tagore'a i Chrisa Is-herwooda oraz strasznie dlugim epikom metafizycznym; duzo rozprawial o Oswieceniu i codziennie na plazy cwiczyl oddychanie. Poza tym byl calkiem przyzwoitym czlowiekiem.
Oklaski ucichly i uslyszalem dzwieki telinstry podobne do brzeku szkla oraz narastajacy gwar glosow.
EHen oparla sie tylem o balustrade.
— Slyszalam, ze od niedawna jestes zonaty.
— To prawda — potwierdzilem. — A takze jestem nekany. Po co mnie wezwali?
— Zapytaj swojego szefa.
— Juz to zrobilem. Powiedzial, ze bede przewodnikiem. Chce jednak wiedziec d l a c z e go? Chce znac prawdziwy powod. Bez przerwy mysle o tym i jest to dla mnie coraz wieksza zagadka.
— Skad ja mialabym wiedziec?
— Ty wiesz wszystko.
— Przeceniasz mnie, moj drogi. Jaka ona jest? Wzruszylem ramionami.
— Jak syrena. Dlaczego pytasz?
— Z ciekawosci. Jak mnie opisujesz innym?
— W ogole cie nie opisuje.
— Obrazilam sie. Mozna mnie jakos opisac, chyba ze jestem jedyna w swoim rodzaju.
— Taka wlasnie jestes.
— Wiec dlaczego nie zabrales mnie ze soba w zeszlym roku?
— Poniewaz jestes osoba towarzyska, a najlepszym srodowiskiem dla ciebie jest miasto. Mozesz byc szczesliwa tylko tutaj w Port.
— Ale n i e jestem tutaj szczesliwa.
— Jestes tutaj mniej nieszczesliwa niz bylabys gdziekolwiek indziej na tej planecie.
— Moglismy sprobowac — powiedziala i odwrocila sie do mnie plecami. Popatrzyla wzdluz zbocza w dol, w kierunku portowych swiatel.
— Wiesz — odezwala sie po jakims czasie. — Jestes tak cholernie brzydki, ze az pociagajacy. O to wlasnie chodzi.
Zatrzymalem reke w odleglosci kilku centymetrow od jej ramienia.
— Jestes — ciagnela swoim matowym, beznamietnym glosem — koszmarem w ludzkiej postaci. Opuscilem reke, stlumilem chichot w piersi.
— Wiem — przyznalem. — Przyjemnych snow. Chcialem sie odwrocic, lecz ona chwycila mnie za rekaw.
— Zaczekaj!
Spuscilem wzrok na jej dlon, spojrzalem jej w oczy, po czym znow na jej reke. Puscila mnie.
— Wiesz, ze nigdy nie mowie prawdy — oswiadczyla, po czym zasmiala sie krotko i niepewnie. — I p r z y s z l o mi do glowy cos, o czym powinienes wiedziec na temat tej podrozy. Jest tu Donald Dos Santos i przypuszczam, ze on tez jedzie.
— Dos Santos? To absurd.
— Jest teraz w bibliotece, z George'em i jakims wielkim Arabem.
Odwrocilem od niej wzrok i spojrzalem w dol na port, na cienie, ktore podobnie do moich mysli przemieszczaly sie ciemnymi zaulkami, mroczne i powolne.
— Wielkim Arabem? — powtorzylem po chwili. — Z pokiereszowanymi rekami? O zoltych oczach? Nazwiskiem Hasan?
— Tak, zgadza sie. Znasz go?
— Pracowal kiedys dla mnie na, zlecenie — przyznalem. Choc wiesc ta zmrozila mi krew w zylach, usmiechnalem sie, bo nie lubie, kiedy ludzie wiedza, co mysle.
— Usmiechasz sie — powiedziala. — Powiedz, co myslisz.