Siedziala od godziny w kacie biblioteki prawniczej Fordhama. Byl piatkowy ranek: dziesiata w Nowym Jorku, dziewiata w Nowym Orleanie. Gdyby wszystko bylo po dawnemu, zamiast ukrywac sie w jakiejs bibliotece znajdowalaby sie na wykladzie Allecka – profesora, ktorego nigdy nie lubila, lecz za ktorym teraz bardzo tesknila. Obok siedzialaby Alice Stark. Za plecami mialaby D. Ronalda Petriego – jednego ze swych ulubionych wielbicieli. D. Ronald blagalby szeptem o randke i komentowal bezczelnie jej wyglad. Za nim takze tesknila. Brakowalo jej spokojnych porankow na balkonie mieszkania Thomasa; rytualu picia kawy i oczekiwania na przebudzenie Dzielnicy Francuskiej. Brakowalo jej zapachu meskiej wody toaletowej na szlafroku.
Podziekowala bibliotekarce i wyszla na ulice. Na Szescdziesiatej Drugiej skrecila w strone parku. Byl rzeski pazdziernikowy ranek. Nie niebie ani jednej chmurki, od morza wial chlodny wiatr. Przyjemnie bylo chodzic po ulicach i nie przejmowac sie duchota, tak jak w Nowym Orleanie…, gdyby nie okolicznosci. Miala na nosie nowe okulary, a cala twarz ukryla niemal w wysoko podciagnietym golfie. Wlosy wciaz byly ciemne, ale postanowila juz ich nie przycinac. Nakazala sobie isc ulica i nie ogladac sie za siebie. Miala nadzieje, ze nikt jej nie sledzi, ale mina lata, zanim znow bedzie mogla cieszyc sie spacerami.
Drzewa w parku okryly sie wspanialymi zolto-pomaranczowoczerwonymi barwami. Liscie kolysaly sie delikatnie na wietrze. Przy Central Park West skrecila na poludnie. Jutro wyjedzie z miasta i spedzi kilka dni w Waszyngtonie. Jesli przetrwa to wszystko, wyniesie sie na jakis czas z kraju – moze na Karaiby? Byla tam dwukrotnie i spodobalo jej sie na malenkich wysepkach, gdzie ludzie tak smiesznie mowia po angielsku.
W zasadzie powinna wyjechac juz teraz. Zgubili jej slad i nic nie stoi na przeszkodzie, zeby wskoczyla do samolotu odlatujacego do Nassau albo na Jamajke. Dotarlaby tam przed zmrokiem.
Znalazla automat telefoniczny na tylach cukierni przy Szostej i wystukala redakcyjny numer Granthama.
– To ja – powiedziala.
– Kamien spadl mi z serca. Balem sie, ze wyemigrowalas.
– Zastanawiam sie nad tym.
– Czy mozesz zaczekac z tym tydzien?
– Zobaczymy. Jutro bede u ciebie. Czego sie dowiedziales?
– Sortuje smieci. Mam kopie bilansow rocznych siedmiu spolek oskarzonych w procesie.
– Pozwanych w procesie. To nie jest sprawa kryminalna.
– Wybacz, to niedopuszczalne przejezyczenie! Mattiece nie figuruje jako pracownik ani tym bardziej prezes zarzadu zadnej z nich.
– Co jeszcze?
– Dzwonilem do roznych miejsc. Wczoraj trzy godziny walesalem sie po sadach i wypatrywalem Garcii.
– Gray, czy ciebie trzeba wszedzie prowadzic za reke? Chodzenie po sadach nic ci nie da. Garcia nie jest prawnikiem wystepujacym na rozprawach. Reprezentuje interesy korporacji.
– Oswiec mnie, jesli masz lepszy pomysl.
– Mam nawet kilka pomyslow.
– Swietnie, wiec czekam na twoj przyjazd.
– Zadzwonie zaraz po przylocie.
– Byle nie do domu.
Rozwazala przez chwile jego slowa.
– Czy moge wiedziec, dlaczego?
– Niewykluczone, ze ktos mnie podsluchuje, moze nawet sledzi. Jeden z moich najlepszych informatorow twierdzi, ze nawrzucalem dosyc kamieni do czyjegos ogrodka, by zasluzyc sobie na dyskretna opieke.
– Cudownie! I chcesz, zebym padla ci w objecia i pomagala w sledztwie?!
– Nic nam nie grozi, Darby. Musimy byc po prostu ostrozni.
Scisnela mocniej sluchawke i zgrzytnela zebami.
– Co ty wiesz o ostroznosci! To ja od dziesieciu dni wymykam sie pogoni, a ty masz czelnosc mowic mi, ze nic nam nie grozi! Pocaluj mnie gdzies, Grantham! Moze w ogole nie powinnam z toba rozmawiac…
Przerwala i rozejrzala sie po cukierence. Dwoch mezczyzn siedzacych przy najblizszym stoliku spogladalo na nia z zaciekawieniem. Niepotrzebnie krzyczala. Odwrocila sie i wziela gleboki oddech.
– Nic ci nie jest? – zapytal Grantham.
– Czuje sie swietnie.
– Przyjedziesz do Waszyngtonu?
– Nie wiem. Tutaj jestem bezpieczna, a w ogole to powinnam wsiasc do samolotu i wyniesc sie z kraju.
– Jasne. Myslalem tylko, ze masz jakis pomysl na odnalezienie Garcii, a potem, jesli Bog pozwoli, na dobranie sie do Mattiece’a. Myslalem, ze jestes oburzona, moralnie wstrzasnieta i palasz checia zemsty. Co sie z toba stalo?
– No coz, odczuwam palaca potrzebe dozycia swoich dwudziestych piatych urodzin. Nie jestem zachlanna, ale chcialabym tez zgasic trzydziesci swieczek na urodzinowym torcie. Nie sadzisz, ze byloby to mile?
– Rozumiem twoj punkt widzenia.
– Nie jestem tego pewna. Obawiam sie, ze bardziej interesuje cie nagroda Pulitzera i wiazace sie z nia zaszczyty niz los mojej glowy.
– Zapewniam cie, ze to nieprawda. Zaufaj mi, Darby. Opowiedzialas mi najwazniejsza historie w swoim zyciu. Musisz mi zaufac.
– Zastanowie sie.
– A wiec nic nie jest przesadzone?
– Nie, nie jest. Potrzebuje czasu.
– Rozumiem.
Odlozyla sluchawke i zamowila rogalik. Mala cukierenka rozbrzmiewala tuzinem jezykow. “Uciekaj, malenka, uciekaj, poki czas – podpowiadal jej zdrowy rozsadek. – Pojedz taksowka na lotnisko. Zaplac gotowka za bilet do Miami. Zarezerwuj lot na poludnie i zmykaj. Niech Grantham robi, co do niego nalezy. Nie jest glupi i znajdzie jakis sposob na opublikowanie tej historii. Przeczytasz ja sobie w gazecie, lezac na plazy i popijajac pina colade”.
Chodnikiem kustykal Tucznik. Wypatrzyla go przez szybe posrod morza glow. Poczula nagla suchosc w ustach i zawrot glowy. Nie zajrzal do srodka. Przeszedl obok z niezbyt tega mina. Utykajac lekko, dotarl do rogu Szostej i Piecdziesiatej Osmej, gdzie przystanal, czekajac na zmiane swiatel. Zaczal przechodzic przez Szosta, lecz na srodku jezdni zmienil zdanie i skrecil w Piecdziesiata Osma. Niewiele brakowalo, a rozjechalaby go taksowka.
Nigdzie sie nie spieszyl, spacerowal ulicami, kulejac na jedna noge.
Croft rozpoznal Garcie, gdy ten wychodzil z windy w towarzystwie jakiegos mlodego prawnika; obaj nie mieli teczek – z pewnoscia wybierali sie na spozniony lunch. Po pieciu dniach obserwacji Croft znal juz zwyczaje adwokatow. Garcia wyszedl z kumplem na ulice. Obaj smiali sie, bardzo czyms rozbawieni. Croft ruszyl za nimi. Gdy dotarli do ozdobionej paprociami jadlodajni dla yuppiszonow, zadzwonil pod numer Granthama. Dopadl go za trzecim podejsciem. Dochodzila juz druga i pomalu konczyla sie pora lunchu. Skoro Granthamowi tak zalezy na tym facecie, niech, do cholery, waruje przy telefonie. Gray, zanim cisnal sluchawke, powiedzial, ze spotkaja sie przed budynkiem.
Garcia i jego koles wracali spacerkiem. Byl piekny dzien, piatek, i zapewne cieszyli sie chwila relaksu z dala od mlyna przerabiajacego niewinnych ludzi na pasztety, czy co tam robili za te dwiescie dolcow za godzine. Croft mial ciemne okulary i trzymal sie od nich w pewnej odleglosci.
Gray czekal juz w foyer obok windy. Croft nieznacznym gestem wskazal Granthamowi obserwowanego. Gray potwierdzil odebranie sygnalu i nacisnal guzik windy. Gdy drzwi sie otworzyly, wszedl do srodka tuz przed Garcia. Croft zostal na dole.
Garcia nacisnal przycisk piatego pietra, wyprzedzajac o ulamek sekundy reke Granthama. Ten rozlozyl gazete i sluchal, jak tamci rozmawiaja o futbolu. Facet nie mial wiecej niz dwadziescia siedem-osiem lat. Glos brzmial nawet znajomo, ale wczesniej slyszal go tylko przez telefon i nie bylo w nim nic charakterystycznego. Gray rozwazal przez chwile swoje szanse i stwierdzil, ze warto zaryzykowac. Mezczyzna bardzo przypominal tego ze zdjecia, pracowal dla Brima, Stearnsa i Kidlowa, ktorych wynajmowal Mattiece. Musi sprobowac, zachowujac jednak wszelkie srodki ostroznosci. Byl reporterem. Zyl z zadawania ludziom pytan.
Wysiedli na piatym pietrze, bez przerwy plotac cos o Redskinach. Gray zostal z tylu, udajac, ze przeglada gazete.