Hol kancelarii prezentowal sie dostatnio, z sufitow zwieszaly sie zyrandole, a na podlogach lezaly orientalne dywany. Jedna ze scian ozdobiono wielkimi zlotymi literami tworzacymi nazwe firmy. Gray podszedl pewnym krokiem do recepcjonistki.
– Czym moge panu sluzyc? – spytala tonem, ktory znaczyl raczej: “Czego chcesz, do cholery?”
Gray nie stracil animuszu.
– Jestem umowiony z panem Rogerem Martinem.
Znalazl to nazwisko w ksiazce telefonicznej. Gdy czekal na Garcie, zadzwonil z dolu i upewnil sie, ze Martin siedzi w biurze. Spis telefonow budynku zawieral numery wewnetrzne firmy na pietrach od drugiego do dziesiatego, ale nie uwzglednial nazwisk wszystkich stu dziewiecdziesieciu adwokatow. Korzystajac z listy prawnikow umieszczonej w czesci ogolnej ksiazki, wykonal tuzin szybkich polaczen, zeby sprawdzic, na ktorych pietrach pracuja. Martin zarabial na chleb wlasnie tutaj.
– Pan Martin czeka na mnie. – Spojrzal groznie na urzedniczke.
Zatkalo ja i nie wiedziala, jak zareagowac. Gray odwrocil sie na piecie i zdecydowanym krokiem pomaszerowal przed siebie. Dostrzegl Garcie wchodzacego do gabinetu. Tabliczka na drzwiach informowala, ze pracuje za nimi David M. Underwood. Gray nawet nie zapukal. Chcial uderzyc szybko i szybko stad wyjsc, gdyby zaszla taka koniecznosc. Pan Underwood wieszal wlasnie marynarke.
– Czesc. Nazywam sie Gray Grantham i pracuje dla “Washington Post”. Szukam czlowieka o nazwisku Garcia.
Underwood zamarl. Wygladal na zaskoczonego.
– Jak pan sie tu dostal? – spytal.
Tak, to byl ten glos!
– Na wlasnych nogach. To ty jestes Garcia, prawda?
– Nazywam sie David M. Underwood – powiedzial zimno i wskazal palcem tabliczke z wypisanym zlotymi literami nazwiskiem, stojaca na biurku. – Na tym pietrze nie pracuje nikt o nazwisku Garcia. Mowiac szczerze, nie sadze, zeby ktos taki w ogole tu pracowal.
Gray usmiechnal sie, dajac mu do zrozumienia, ze wie, o co chodzi. Underwood byl przestraszony albo wsciekly.
– Jak tam twoja corka? – spytal od niechcenia.
Underwood wyszedl zza biurka. Spogladal na Granthama wielce zaniepokojonym wzrokiem.
– Ktora?
Cos tu nie pasowalo. Garcia bardzo sie martwil o coreczke, chyba niemowle, i gdyby mial wiecej dzieci, na pewno wspomnialby o tym.
– Najmlodsza. Co slychac u zony?
Underwood byl juz tak blisko, ze z latwoscia moglby go uderzyc. Napieral calym cialem i z pewnoscia nie nalezal do tych, ktorzy boja sie fizycznego starcia.
– Nie mam zony. Jestem rozwiedziony.
Podniosl do gory piesc i przez ulamek sekundy wydawalo sie, ze uderzy natreta. Po chwili Gray zrozumial jego gest: pokazywal mu palce, na ktorych nie bylo obraczki. Nie ma zony. Albo nie nosi obraczki. Garcia kochal swoja zone i z pewnoscia nie wstydzilby sie malzenskiego pierscienia na palcu. Chyba trzeba sie zbierac.
– Czego pan chce? – spytal ostro Underwood.
– Myslalem, ze na tym pietrze pracuje Garcia – odparl Gray, cofajac sie o krok.
– Czy panski kumpel jest prawnikiem?
– Tak.
Underwood odprezyl sie nieco.
– No to nie w tej firmie. U nas pracuje Perez i Hernandez i moze ktos jeszcze, ale nie znam zadnego Garcii.
– Coz, to duza firma. – Gray stal juz pod drzwiami. – Przepraszam za najscie.
Underwood zagrodzil mu przejscie.
– Niech pan poslucha, panie Grantham, nie jestesmy przyzwyczajeni do takich najsc ze strony reporterow. Zadzwonie po ochrone, moze oni panu pomoga znalezc droge do wyjscia.
– To nie bedzie konieczne. Dzieki. – Grantham byl juz w holu i znikal za rogiem.
Winda byla pusta i Gray przeklinal na cale gardlo, zeby sobie ulzyc. Byl wsciekly na Crofta za jego bezmyslnosc. Klal jeszcze wtedy, gdy winda zatrzymala sie na parterze i drzwi sie otworzyly, ukazujac Crofta stojacego obok automatow telefonicznych. Wyszli z biurowca ramie w ramie.
– To nie on – warknal Grantham.
– Rozmawiales z nim?
– Owszem. To nie ten facet.
– Cholera! Przeciez byl podobny jak dwie krople wody do tego z fotografii, no nie?
– Nie. Byles blisko, ale spudlowales. Postaraj sie, chlopie.
– Mam juz tego dosyc, Grantham. Mam juz…
– Dostajesz forse, nie? Pokrec sie przy tym jeszcze tydzien, dobra? Znam ciezsze roboty.
Croft zatrzymal sie przy krawezniku, Grantham szedl dalej.
– Tydzien, Grantham, i rzucam to w cholere! – wrzasnal za nim.
Gray machnal reka. Wsiadl do volvo stojacego za znakiem zakazu parkowania i popedzil do redakcji. Coz, pomylil sie. Nie bylo to rozsadne posuniecie. Glupio zagral, jakby nie mial za soba wieloletniego doswiadczenia. Nie przyzna sie do tego bledu podczas codziennej pogawedki z Jacksonem Feldmanem i Smithem Keenem.
– Feldman juz cie szuka – rzucil jeden z reporterow i Gray pospiesznie ruszyl do naczelnego. Usmiechnal sie slodko do sekretarki, sprezonej do ataku.
W gabinecie oprocz Feldmana siedzial Keen i Howard Krauthammer, dyrektor generalny wydawnictwa. Keen zamknal drzwi i podal Grayowi jakas gazete.
– Widziales to?
Spojrzal na pierwsza strone. “Times-Picayune” z Nowego Orleanu. Tuz pod naglowkiem ujrzal wielki artykul o Verheeku i Callahanie. Obok dwie fotografie. Czytal szybko, a tamci spogladali na niego w milczeniu. Historia zaczynala sie od opisu przyjazni dwoch mezczyzn, ktorzy zgineli w tajemniczych okolicznosciach, w szesciodniowym odstepie. Dalej pojawialo sie nazwisko Darby Shaw, ktora uwazano za zaginiona. I ani slowa o raporcie.
– Ktos puscil farbe – zauwazyl Feldman.
– Nie ma tu nic istotnego – odparl Grantham. – Cos takiego moglismy wydrukowac trzy dni temu.
– Dlaczego tego nie zrobilismy? – spytal Krauthammer.
– Bo to jest zero. Tez moglismy napisac o dwoch trupach, podac nazwisko dziewczyny i zadac tysiace pytan, na ktore nie ma odpowiedzi. Znalezli kapusia wsrod gliniarzy, ale facet sprzedal im tylko miecho i posoke.
– Jednak wesza kolo tego – zauwazyl Keen.
– Mam im przeszkodzic?
– Nowojorski “Times” bierze sie do tej historii – oznajmil Feldman. – Jutro albo w niedziele puszcza jakis artykul. Ile moga wiedziec?
– Mnie pytasz? Sluchajcie, moze wpadla im w rece kopia raportu? To malo prawdopodobne, ale nie da sie wykluczyc. Nie rozmawiali jednak z dziewczyna. My mamy dziewczyne. Jest nasza.
– Mam nadzieje – odezwal sie Krauthammer.
– Przyjmijmy, ze maja kopie raportu i wiedza, kto go napisal. – Feldman potarl oczy i spojrzal w sufit. – Dziewczyna zniknela i nie moga niczego zweryfikowac. Przyjmijmy, ze wiedza, kim byl Callahan i co robil po godzinach pracy z autorka raportu, a oprocz tego, ze to wlasnie on przekazal dokument swojemu najlepszemu przyjacielowi, Verheekowi. Callahan i Verheek nie zyja, a dziewczyna ukrywa sie. Czy zgodzisz sie ze mna, Gray, ze to, co opowiedzialem, to cholernie dobra historia?
– Wspaniala historia! – orzekl Krauthammer.
– Gowno warta w porownaniu z tym, co wydrukujemy – odparl Gray. – Nie zamierzam teraz niczego puszczac, bo z koniecznosci musialbym opisac wierzcholek gory lodowej, na ktory zreszta rzucilyby sie wszystkie gazety w kraju. Nie potrzeba nam tysiaca reporterow z kazdej lokalnej szmaty, weszacych we wszystkich zakamarkach.