Sachs i Rhyme wymienili zaniepokojone spojrzenia. – Duch nie podlega juz naszej jurysdykcji – stwierdzil z westchnieniem Sellitto. – Wysylaja go z powrotem do Chin. Tamtejsze grube szychy chca… pozwol, ze zacytuje: „przesluchac go w zwiazku z nieprawidlowosciami w handlu zagranicznym”.
Rhyme oslupial.
– Przeciez juz po miesiacu wznowi dzialalnosc. Nie mozesz nic zrobic, Fred?
Agent FBI potrzasnal glowa.
– Decyzje podjeto w Departamencie Stanu w Waszyngtonie. Nie mam tam dojscia.
Rhyme przypomnial sobie milczacego mezczyzne w granatowym garniturze: Webleya ze Stanu.
– Niech to diabli – zaklela Sachs. – On wiedzial. Duch wiedzial, ze mu nic nie grozi. Podczas aresztowania byl zaskoczony, ale wlasciwie niespecjalnie sie tym przejal.
– Nie mozna do tego dopuscic – rzekl twardo Rhyme, myslac o ludziach, ktorzy zgineli na „Fuzhou Dragonie”. Myslac o Sonnym Li.
– Coz, to sie dzieje wlasnie w tej chwili – powiedzial, rozkladajac rece Dellray. – Duch wylatuje dzis po poludniu. I nie mozemy na to nic poradzic.
– Byly miedzy nami roznice zdan, Alan – zagadnal Rhyme.
– Chyba tak – odparl ostroznie agent urzedu imigracyjnego. Siedzieli w sypialni Rhyme'a. To miala byc absolutnie prywatna rozmowa.
– Slyszales o zwolnieniu Ducha?
– Oczywiscie, ze slyszalem – mruknal gniewnie Coe.
– Powiedz mi, dlaczego tak sie zaangazowales w te sprawe?
– On zabil moja informatorke, Julie. Bylismy kochankami – przyznal po krotkim wahaniu Coe. Widac bylo, ze nielatwo mu o tym mowic. – Zginela przeze mnie – dodal. – Powinnismy byli bardziej uwazac. Pojawilismy sie razem publicznie i chyba nas rozpoznano. Nigdy nie kazalem jej robic naprawde niebezpiecznych rzeczy. Nigdy nie nosila mikrofonu, nigdy nie wlamywala sie do gabinetow. Ale powinnismy znac go lepiej. – W oczach agenta pojawily sie lzy. – Osierocila dwie coreczki.
– Tym wlasnie sie zajmowales za granica, kiedy wziales urlop?
Agent pokiwal glowa.
– Szukalem Julii. Ale potem dalem sobie z tym spokoj i spedzilem troche czasu, starajac sie umiescic dzieci w katolickim sierocincu. – Coe otarl oczy. – Dlatego wlasnie tak sie uwzialem na bezpanstwowcow. Dopoki ludzie gotowi sa zaplacic piecdziesiat tysiecy dolcow za nielegalna podroz do Ameryki, dopoty bedziemy mieli szmuglerow takich jak Duch: zabijajacych kazdego, kto wejdzie im w droge.
Rhyme podjechal do niego blizej.
– Jak bardzo chcialbys go tutaj zatrzymac? – szepnal.
– Ducha? Niczego nie pragne tak mocno.
– Co bylbys gotow zaryzykowac, zeby to zrobic?
– Wszystko – odparl bez chwili wahania agent.
– Moga byc problemy – oznajmil mezczyzna po drugiej stronie linii.
– Problemy? Mow, o co chodzi – zazadal Harold Peabody, siedzacy w srodkowym rzedzie duzego mikrobusu urzedu imigracyjnego, ktorym jechali na lotnisko Kennedy'ego.
Siedzacy obok milczacy facet w granatowym garniturze – Webley z Departamentu Stanu, ktory od chwili gdy przylecial z Waszyngtonu po zatonieciu „Fuzhou Dragona”, zamienil zycie Peabody'ego w pieklo – poruszyl sie niespokojnie, slyszac te slowa.
– Zniknal Alan Coe. Zgodnie z twoja rada mielismy go na oku, obawiajac sie, czy nie sprobuje zrobic krzywdy zatrzymanemu – powiedzial rozmowca Peabody'ego, zastepca agenta specjalnego z biura FBI na Manhattanie. – Dostalismy informacje, ze rozmawial z Rhyme'em. Potem zapadl sie pod ziemie.
Duch siedzial za Peabodym i Webleyem, pilnowany z obu stron przez uzbrojonych agentow urzedu. Najwyrazniej nie zaniepokoila go wzmianka o problemach.
– Robcie swoje – powiedzial Peabody do telefonu.
– Rhyme'a tez nie mozemy znalezc.
– Jest na wozku inwalidzkim, do diaska. Tak trudno go upilnowac?
– Nie bylo nakazu prowadzenia obserwacji – przypomnial chlodno zastepca agenta specjalnego. – Musielismy postepowac… dyskretnie.
– Jaka jest wasza ocena sytuacji? – zapytal Peabody.
– Rhyme jest najlepszym kryminologiem w kraju. Mamy przeczucie, ze on i Coe planuja odbic Ducha.
– Co mowi Dellray?
– W tym momencie jest w terenie. Nie odpowiada na telefony. Jesli Coe ma zamiar wykonac jakis ruch, musi to zrobic na lotnisku. Kaz twoim ludziom go wypatrywac.
– Nie wydaje mi sie, zeby do tego doszlo.
– Dziekuje za opinie, Haroldzie. Ale to Rhyme przyskrzynil Ducha. Nie ty – powiedzial agent i rozlaczyl sie.
Krepujace przeguby kajdanki wydawaly sie lekkie jak jedwab. Zostana zdjete, gdy tylko znajdzie sie na pokladzie samolotu, ktory mial go wywiezc ze Wspanialego Kraju do domu, i poniewaz dobrze o tym wiedzial, metalowe obrecze wlasciwie jakby juz nie istnialy.
Towarzyszyla mu dziwna swita: dwaj uzbrojeni agenci i dwaj ludzie, ktorzy dowodzili operacja: Peabody z urzedu imigracyjnego oraz facet z Departamentu Stanu. W korytarzu Northwest Airlines na lotnisku Kennedy'ego dolaczyli do nich dwaj ochroniarze z Zarzadu Portu.
Przed soba Duch widzial stanowisko odprawy. A za oknem kadlub boeinga 747, ktorym mial wkrotce poleciec na Zachod. Wracal do domu. Byl wolny. Byl…
Nagle wyrosla przed nim jakas postac. Straznicy szarpneli go na bok, w ich rekach pojawila sie bron. Z wrazenia zabraklo mu tchu; myslal, ze zaraz umrze.
Ale napastnik zatrzymal sie w miejscu. I Duch zaczal sie smiac.
– Czesc, Sachs.
Zorientowal sie, ze nie jest sama. Stal za nia wysoki czarny mezczyzna. Byl tam rowniez gruby gliniarz, ktory aresztowal go w Brooklynie, a takze kilku nowojorskich policjantow. Ale osoba, ktora przykula jego uwage, byl przystojny ciemnowlosy mezczyzna mniej wiecej w jego wieku, siedzacy na skomplikowanym jasnoczerwonym wozku inwalidzkim, do ktorego przymocowano paskami jego rece i nogi.
To musial byc oczywiscie Lincoln Rhyme. Duch przyjrzal sie temu dziwnemu mezczyznie, ktory odkryl jakims cudem polozenie „Fuzhou Dragona”, ktory odnalazl Wu i Changow i ktory zdolal go w koncu ujac. Udalo mu sie cos, czego nie dokonal dotad zaden gliniarz na swiecie.
Harold Peabody dal znak straznikom, zeby sie cofneli i schowali bron.
– Co to za cyrk, Rhyme? – zapytal, marszczac brwi.
Ale kryminolog zignorowal go i nadal przygladal sie uwaznie szmuglerowi. Duch poczul sie nieswojo, jednak opanowal to uczucie.
– Kim pan wlasciwie jest? – rzucil wyzywajaco w strone Rhyme'a.
– Ja? – odparl kaleka. – Jestem jednym z dziesieciu piekielnych sedziow.
Duch rozesmial sie.
– I przyszedl mnie pan pozegnac?
– Nie.
– No, to czego chcesz? – zapytal ostroznie Peabody.
– On nie wsiadzie do tego samolotu – oswiadczyl twardo Rhyme.
– Owszem, wsiadzie – odparl Webley, wyciagajac z kieszeni bilet Ducha i ruszajac szybkim krokiem do stanowiska odprawy.
– Jesli zrobi pan krok dalej w strone tego samolotu – oznajmil gruby policjant – ci funkcjonariusze maja rozkaz pana aresztowac.
– Mnie? – zdumial sie gniewnie Webley.
Peabody ostro sie rozesmial i spojrzal na czarnego agenta.
– Powinienes chyba wysluchac obecnego tu mojego przyjaciela, Haroldzie – powiedzial Dellray.
– Piec minut – warknal Peabody.
Na twarzy Lincolna Rhyme'a pojawil sie wyraz ubolewania.