XI. Niespokojna noc

Maramballe mial niespokojna noc. Zastanawiajac sie nad wydarzeniami minionego dnia, doszedl do wniosku, ze wciaz jeszcze grozi mu niebezpieczenstwo. Co prawda udalo mu sie zatrzec slady. Ale nie wszystko poszlo tak gladko, jakby tego pragnal. Jego ucieczka zapewne postawila na nogi caly dom. Z cala pewnoscia stwierdzono juz znikniecie teczki i Wilhelmina zrozumiala, co bylo celem jego ostatniej wizyty. A wowczas… wowczas Wilhelmina, rzecz jasna, wyda go. Maramballe spodziewal sie lada chwila przybycia policji. Dobrze przynajmniej, ze udalo mu sie ukryc skradzione dokumenty w doskonalym schowku. Maramballe nie rozbieral sie tej nocy. Chodzil cicho po pokoju, czujnie nasluchujac. Ukladal plany ucieczki. Jedno okno jego pokoju wychodzilo na ulice, drugie — na maly ogrod. To wlasnie okno upatrzyl sobie na droge odwrotu.

Maramballe otworzyl je. Noc byla duszna. Na ciemnoliliowym niebie swiecil pomaranczowy ksiezyc jak chinski lampion zawieszony nad szaroniebieskim dwupietrowym domem. Od czasu do czasu rozlegal sie grzmot. Zblizala sie burza. Czujne ucho Maramballe’a wylowilo jakies szmery w ogrodzie pod oknem.

„Moze to jest zasadzka?” — pomyslal przestraszony.

Nagle domem wstrzasnal potezny loskot gromu, chociaz na niebie nie bylo widac ani jednej chmurki. W tej samej chwili rozlegl sie szum deszczu. To bylo bardzo dziwne: slyszalo sie szum, nie widzac ani deszczu, ani chmury nad glowa. Szumial wiatr, lecz zdawalo sie, ze drzewa w ogrodzie stoja bez ruchu. Nie zakolysal sie ani jeden lisc.

Kiedy zagrzmial grom i zaszumial deszcz, rozlegl sie w krzakach pod oknem szelest i jak gdyby przytlumione glosy.

Deszcz skonczyl sie tak samo nagle, jak sie zaczal. W ciszy, ktora nastapila, Maramballe uslyszal wyrazne ostrozne kroki na korytarzu. Ktos zatrzymal sie przed jego drzwiami i cicho zapukal.

Maramballe wstrzymal oddech.

„Policja!”

Nie mial wyjscia. Pod oknem znajdowala sie zasadzka, W korytarzu — oddzial policji. Nie watpil w to. Lecz mial wiecej szans na wymkniecie sie wrogom w ogrodzie niz w waskim korytarzu.

Wyskoczyl wiec przez okno i upadl na czyjes szerokie ramiona. Uslyszal krzyk kobiety i poznal glos czcigodnej wdowy Neukirch.

— Co to? Kto to? Co sie pani stalo? — rozlegl sie drugi meski glos, nalezacy bez watpienia do puzonisty, ktory byl sasiadem Maramballe’a.

Widocznie pani Neukirch i puzonista wyszli na spacer do ogrodu, by odetchnac swiezym powietrzem.

Maramballe zesliznal sie z poteznych ramion pani Neukirch i przerazony pobiegl do Tiergartenu.

Trwala tam bezdzwieczna burza. Nie bylo wiatru, lecz drzewa zginaly sie, jak gdyby pod naporem straszliwego huraganu; drzaly liscie, z ktorych splywaly strumienie; zolte blyskawice przecinaly chmury. Deszcz lal jak z cebra, lecz byl to upiorny deszcz — ani jedna kropla nie spadla na Maramballe’a.

Chlod nocy orzezwil go i pomogl uporzadkowac mysli. A wiec w ogrodzie pod jego oknem nie bylo zasadzki. Kto wobec tego pukal do drzwi?

Maramballe walesal sie cala noc po parku i dopiero o swicie zdecydowal sie wrocic do domu.

— Pan wychodzil? — spytal zdziwiony portier otwierajac drzwi.

— Tak — odparl Maramballe. — Czy o mnie nikt nie pytal?

— W nocy byl jakis pan. Nie chcialem go wpuscic, lecz powiedzial, ze przychodzi w bardzo pilnej, nie cierpiacej zwloki sprawie i ze pan na niego czeka.

— Czy nie zauwazyl pan, jak on wygladal?

— Mial kapelusz nasuniety na oczy i podniesiony kolnierz. Zdaje mi sie, ze mial czarna brode, a mowil z cudzoziemskim akcentem.

„Kto to mogl byc?” — myslal Maramballe przechodzac ostroznie korytarzem. Nocne strachy minely, lecz mimo to nie byl jeszcze zupelnie spokojny.

— Dzien dobry, frau Neukirch! — powital Maramballe glosny oddech gospodyni.

— Dzien dobry! — odpowiedziala gniewnie, trzasnawszy drzwiami.

Maramballe wszedl ostroznie do swojego pokoju. Nie bylo w nim nikogo.

XII. „Dramat dzwiekowy”

W Reichstagu zakonczylo sie przed chwila posiedzenie, na ktorym omawiano sytuacje w przemysle. Kilku ministrow wyglosilo przemowienia. Wedlug ich informacji w przemysle sytuacja nie wygladala tak zle, jak mozna bylo przypuszczac. Rozwiazano problem przystosowania maszyn do „slepej” metody pracy. Szeroko stosowano chronometraz; wprowadzono „normy czasu” dla roznych procesow produkcyjnych, ustawiono zegary z dzwoneczkami, bijacymi nie tylko co minute, lecz w niektorych wypadkach co cwierc minuty.

Oczywiscie ten oficjalny obraz pomyslnosci nie odpowiadal prawdziwemu stanowi rzeczy, ktory nie byl zachecajacy — lecz istotnie nie mozna go bylo nazwac katastrofalnym.

Wbrew przypuszczeniom najgrozniejsza okazala sie sytuacja w rolnictwie. Nawet minister referujacy sprawe nie mogl ukryc powaznych obaw. „Czas naslonecznienia nie zmniejszyl sie — mowil minister — aczkolwiek wschod i zachod slonca nie odpowiadaja teraz jego obecnemu polozeniu: widzimy slonce po wzejsciu dopiero wowczas, kiedy jego promienie wyswietla sie — jak to sie dzis mowi — to znaczy dotra do powierzchni ziemi i do naszego wzroku. Rekompensate stanowi to, ze slonce swieci jeszcze pewien czas po faktycznym zachodzie. Nieszczescie jednak polega na tym, ze wskutek zwolnienia szybkosci swiatla pada na powierzchnie ziemi w jednostce czasu znacznie mniej promieni swietlnych. Zostalo ono jak gdyby rozrzedzone. Mozna bylo zaobserwowac, ze niektore barwy znikly, a inne zmienily sie; wreszcie zjawily sie nowe barwy lub ich kombinacje. To musialo rowniez wywrzec wplyw na wzrost zboz i kultur przemyslowych. Niektore, na przyklad len, widocznie pod wplywem promieni ultrafioletowych, zaczely rosnac niezwykle szybko i wysoko, byly jednak slabe jak anemiczne dzieci. W ogole trawy dojrzewaly znacznie wolniej. Ale nie trzeba ulegac panice. Damy sobie rade z tymi klopotami. Nasi chemicy, uczeni, agronomowie pracuja energicznie nad uzyskaniem srodkow przyspieszajacych dojrzewanie roslin. Ogrzewanie korzeni, elektryfikacja gleby, nowe nawozy sztuczne maja ziemi pomoc. Mozemy byc spokojni o urodzaj przyszlego roku. Cale zagadnienie polega na tym, czy bedzie mozna uratowac zboza znajdujace sie na pniu i zebrac urodzaj biezacego roku. Miejmy nadzieje, ze to nam sie uda. Nadzieje te wiazemy nie tylko z dzialalnoscia naszej nauki. Przygotowalem na zakonczenie optymistyczna, radosna wiadomosc. Obserwacje nad swiatlem dokonane dzis rano wykazaly, ze szybkosc swiatla wzrosla o dalsze cztery sekundy”.

Na lawach poslow prawicowych rozlegly sie oklaski.

— Trzeba wyrazic ministrowi podziekowanie za dodatkowe cztery sekundy — rozlegl sie jakis ironiczny glos z lewej strony.

— A teraz na obiad — tracil Maramballe Layle’a.

Ruszyli do Tiergartenu w towarzystwie Metaxy, ktory oswiadczyl, ze chce im zakomunikowac cos bardzo waznego.

— Pan ma zawsze jakies nowosci — powiedzial smiejac sie Maramballe.

Kiedy dziennikarze podeszli do swego stalego miejsca pod stara, rozgaleziona lipa i zasiedli przy okraglym marmurowym stoliku, rozlegly sie za weglem pawilonu jakies kroki i Maramballe uslyszal nagle glos lejtnanta.

— Panie Maramballe! Pan obrazil osobe, ktorej honoru musze bronic. Zadam satysfakcji.

— Pojedynek? W dwudziestym wieku? Co za anachronizm! — rozesmial sie nieco wymuszonym glosem Maramballe. — Nikogo nie obrazilem i nie moge uznac panskiego prawa do obrony „pokrzywdzonych”.

— Wobec tego zmusze pana do uznania tego prawa i do przyjecia mojego wyzwania!

Tu nastapil dramat dzwiekowy.

Ktos kogos uderzyl. Slychac bylo upadek ciala i okropny krzyk. Nowe ciosy, jeszcze jeden upadek i czyjes stlumione jeki.

Вы читаете Wyspa zaginionych okretow
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату