— A wiec dobrze! — rozlegl sie grozny glos lejtnanta, ktory po chwili odszedl.
Goscie siedzacy przy sasiednich stolikach i przypadkowi przechodnie niecierpliwie oczekiwali rozpoczecia „seansu”. I kiedy miejsce bojki zaczelo sie wyswietlac, rozlegl sie smiech ze wszystkich stron.
Wszyscy obecni zobaczyli, ze Maramballe rozmawiajacy z lejtnantem odstapil nagle w bok, a ciezkie uderzenia posypaly sie na Metaxe. Metaxa, otworzywszy usta, z ktorych przed paroma minutami wydobywaly sie okrzyki, upadl smiertelnie przerazony na ziemie. Niezwlocznie po tym Layle, nie wyjmujac fajki z ust, schylil glowe, przysluchujac sie widocznie oddechowi napastnika, i nagle, wedlug wszelkich zasad boksu, zadal lejtnantowi silny cios w szczeke, po czym lejtnant runal na ziemie. Gdyby nawet Layle widzial lejtnanta w chwili zadawania ciosu, nie moglby tego lepiej zrobic.
Maramballe byl zdumiony. Nie spodziewal sie po „lodowatym” Layle’u tak szybkiej reakcji.
— Dlaczego jednak wtracil sie pan do bojki? — spytal.
— Ja tez bronilem pokrzywdzonego — odpowiedzial Layle, puszczajac kleby dymu. — Jesli teraz ten pan zechce sie pojedynkowac, bedzie mial do czynienia z trzema: z panem, bo sie na pana o cos gniewa, z Metaxa, bo go pobil, i ze mna, bo ja go pobilem. A ja nie odmowie mu satysfakcji. Lecz nie uznaje innej broni procz piesci.
Rzecz zdumiewajaca! Boks tak ozywil Layle’a, ze stal sie nawet rozmowny.
— Kim jest ten wojowniczy kogut? — spytal Layle.
— Ja wiem! — powiedzial wszechwiedzacy Metaxa. Lecz Maramballe nie dopuscil go do glosu.
— Tss!… Nie trzeba rozdmuchiwac tej historii. Jakis policjant moze nadejsc niepostrzezenie. Pan chcial nam cos opowiedziec, panie Metaxa?
— Tak, ale chyba pan ma racje. Pomowimy w innym miejscu. To zajscie moze sciagnac gapiow chcacych dowiedziec sie, co zaszlo, a to, co ja chce powiedziec panom, obejdzie sie bez swiadkow.
I po krotkiej rozmowie na temat zbiorow dziennikarze rozstali sie.
Tego samego dnia, wieczorem, Maramballe siedzial w swoim pokoju przy biurku i pisal „po omacku” wielkimi literami kolejna korespondencje. Nagle uslyszal na korytarzu znane utykajace kroki lejtnanta. Lejtnant usilowal widocznie zamaskowac swoj charakterystyczny chod i szedl bardzo wolno, lecz wyczulone ucho Maramballe’a uchwycilo utykanie pana von Blittersdorfa. Maramballe blyskawicznie zorientowal sie w sytuacji. Zazdrosny rywal przyszedl, by sie z nim rozprawic! Stawic czolo nieprzyjacielowi? Przeciez lejtnant jest od niego silniejszy i moze miec przy sobie bron. Uciekac? Okno bylo zamkniete, a lejtnant juz sie zblizal do uchylonych drzwi.
Maramballe szybko zesliznal sie z fotela i dal nura pod biurko. W tej samej chwili drzwi otworzyly sie, lejtnant wszedl i rozejrzal sie po pokoju. Ujrzal Maramballe’a siedzacego przy biurku i pograzonego w pracy. Lecz czy byl to prawdziwy Maramballe, czy tez jego widmo? Lejtnant liczyl na moment zaskoczenia. Wydobyl pistolet i wystrzelil dwa razy, celujac w glowe Maramballe’a. Maramballe ktorego lejtnant widzial, nie poruszyl sie i pisal w dalszym ciagu. To bylo naturalne. Lejtnant teraz nie tyle patrzyl, ile sluchal, by na podstawie dzwiekow przekonac sie, jakie byly skutki jego strzalow. I byl calkowicie zadowolony: obok biurka rozlegl sie krotki jek i loskot padajacego ciala.
Sprawa byla zalatwiona. Lejtnant spokojnie wyszedl na korytarz i bez przeszkod wydostal sie na ulice.
Huk wystrzalow zaalarmowal sasiadow. Frau Neukirch zapukala do pokoju Maramballe’a.
— Co tu sie stalo, panie Maramballe?
Gdyby nie sprawa skradzionej teczki, Maramballe chetnie zawezwalby swiadkow i poprosil, by poczekali na wyswietlenie sie sceny zamachu na jego zycie. Teraz jednak uwazal, ze bezpieczniej bedzie nie podnosic alarmu i nie zwracac na siebie uwagi. Decydujacym motywem bylo to, ze nie chcial, by uwazano go za smiesznego tchorza ukrywajacego sie pod biurkiem. Kiedy wyobrazil sobie ujawniony obraz tej haniebnej ucieczki, postanowil zataic przed ludzmi prawdziwy sens calego wydarzenia.
— Nie stalo sie nic nadzwyczajnego, frau Neukirch — odpowiedzial. — Po prostu przyszedl do mnie przyjaciel, pokazalem mu pistolet i wskutek nieostroznosci wystrzelilem dwa razy.
— Szczegolnie teraz trzeba byc ostroznym z takimi rzeczami — powiedziala pouczajacym tonem frau Neukirch. — Bardzo prosze wiecej tego w moim domu nie robic.
— Moze pani byc zupelnie spokojna, to byly dwa ostatnie naboje.
XIII. Czarna maska
Mimo „konca swiata” wesele barona Blittersdorfa i Wilhelminy Leer odbylo sie z niezwykla pompa.
Lecz uroczystosc zaklocilo dziwne i wysoce nieprzyjemne dla pana mlodego wydarzenie.
Panstwo mlodzi wrocili z kosciola do domu. Zaczelo sie skladanie zyczen. I nagle wszyscy uslyszeli, ze Wilhelmina krzyknela; w tlumie gosci powstalo zamieszanie.
Kiedy sie ten moment wyswietlil, zebranych zaskoczyl nieslychany postepek: jakis mlody mezczyzna w czarnej masce podszedl do oblubienicy, objal ja dosc bezceremonialnie i mocno pocalowal w usta. Nastepnie poszukal reki pana mlodego i wlozyl w nia jakas koperte. Wreszcie wykonal szeroki gest reka i odszedl.
Pan mlody, ktory widzial te scene wraz ze wszystkimi goscmi, wpadl w taka wscieklosc, ze stracil panowanie nad soba i rzucil sie na widmo, przewracajac staruszkaradce. Ta scena wyswietlila sie rowniez. Wielu gosci nie moglo powstrzymac usmiechu. Lecz wszyscy udawali, ze nic nie widzieli. Gosci zaproszono do stolu i uroczystosc trwala dalej. Skladano zyczenia, ale brzmialy one jak kpiny; wznoszono toasty, zaslaniajac ironiczny grymas serwetka. Lejtnant usmiechal sie sztucznie i usilowal zachowywac sie swobodnie, lecz nie mogl spedzic z czola posepnych zmarszczek, a kaciki ust drzaly mu nerwowo.
— Czy on nie jest podobny do nieboszczyka bioracego udzial we wlasnym pogrzebie? — szeptaly zle jezyki wskazujac na zaklopotana, lecz usmiechnieta szeroko twarz lejtnanta.
Wszystkich interesowal list, ktory nieznajomy wreczyl lejtnantowi, a najbardziej zaciekawiony byl sam Blittersdorf. Po obiedzie przeszedl do oranzerii i rozerwawszy koperte wyjal jej zawartosc, przysunal pod oczy, przyjrzal sie i bardzo szybko schowal.
— Co bylo w tej kopercie, ktora pan otrzymal od nieznajomego — uslyszal lejtnant glos Leera.
Zaskoczony Blittersdorf drgnal.
— W kopercie? Nic. Drobnostka. To figiel — odparl glosno, by go wszyscy slyszeli. — Prosze sobie wyobrazic, ze to byl zart mojego brata. Trzeba powiedziec, ze zart niezbyt udany, ale moj brat zawsze byl lekkomyslny i ekscentryczny.
— Panski brat? Nie slyszalem nigdy o tym, ze pan ma brata — powiedzial zdziwiony Leer. — A dlaczego panski brat nie zdjal maski i nie zostal u nas?
Leer poczul nagle, ze lejtnant sciska mu reke. Zrozumial ten gest i zamilkl.
— Moj brat podrozowal po Afryce i dopiero co powrocil. Zapewne jutro zlozy nam wizyte.
Legenda o bracie rozeszla sie miedzy goscmi, ale nie zyskala wiary.
XIV. Koniec „konca swiata”
Maramballe przebudzil sie, otworzyl oczy i mimo woli zmruzyl je natychmiast. Tak silne bylo swiatlo. Zwrocil glowe do okna i ujrzal miedzy dwoma wysokimi domami pasmo blekitnego nieba.
Zerwal sie szybko z lozka i zaczal wymachiwac rekami. I, o dziwo! Widzial je w momencie, gdy sie poruszaly! Wzial krzeslo, postawil na srodku pokoju i ujrzal mebel tam, gdzie go przeniosl. W swiecie nie bylo juz wiecej sobowtorow i widm! Odbicia swietlne rzeczy zlaly sie z samymi rzeczami. Nie ulegalo watpliwosci: swiatlo odzyskalo swa normalna szybkosc. Moze byla ona troche mniejsza od trzystu tysiecy kilometrow na sekunde, ale to moglo interesowac tylko astronomow. W zyciu praktycznym, w zakresie zjawisk ziemskich, roznica wynoszaca cztery kilometry lub nawet kilkadziesiat kilometrow byla zupelnie nieodczuwalna.
Maramballe’a ogarnela szalona radosc, jak gdyby wrocil z ponurej krainy cieniow do ziemi ojczystej — do blyszczacego swiata realnych przedmiotow, blekitnego nieba, zielonych drzew.
Maramballe zaspiewal wesolo i zaczal tanczyc po pokoju. Te radosna piesn powrotu do zycia podjeli