mieszkancy jego domu, przechodnie na ulicy, cale miasto, caly swiat. Ze wszystkich stron rozlegaly sie podniecone, wesole glosy. Jak gdyby swiat obudzil sie po dlugiej i ciezkiej chorobie, ktorej towarzyszyla maligna i koszmary, i poczul nagle, ze jest zdrowy i rzeski. Ludzie spiewali, smiali sie gratulowali sobie nawzajem. Kierowcy i motorowi, nie czekajac na oficjalne pozwolenie, puscili samochody i tramwaje na pelny bieg. Wyly syreny, dzwonily dzwonki, dzwieki, halasy i szum wypelnily miasto, ktore wrzalo jak kipiacy kociol.

— To wspaniale! Zdumiewajace! Urocze! — krzyczal Maramballe. Nie obawial sie juz, ze wezma go za wariata. Nie przestrzegajac zadnych srodkow ostroznosci usiadl na fotelu i uderzyl piescia w oparcie.

— To jest rzeczywistosc, a nie widmo! Krolestwo upiorow skonczylo sie!

Tak, krolestwo upiorow skonczylo sie, a w tej samej chwili nastapilo przewartosciowanie wszystkiego. Przemyslne kombinacje polityczne i uklady miedzynarodowe — jawne i tajne — znow odzyskaly swa wartosc i sens.

Maramballe natychmiast przypomnial sobie o teczce numer 174, ktora wciaz jeszcze spoczywala pod materacem Layle’a.

„Teraz chyba trudniej bedzie wyciagnac ja stamtad bez zwrocenia uwagi — pomyslal. — Lecz mimo to jakos ja wydostane. Musze sie pospieszyc. Latwo moga znalezc teczke. Wystarczy, by Layle lub sluzaca przypadkowo podniesli rog materaca i natychmiast ja zobacza”.

Maramballe ubral sie szybko i poszedl do Layle’a.

Anglik powital go jak zwykle spokojnie. Nawet koniec „konca swiata” nie poruszyl go. Jak zawsze w skupieniu palil fajke przygladajac sie uwaznie gosciowi przez kleby dymu. Maramballe’owi wydawalo sie, ze tym razem Layle nieco wiecej mruzyl wyblakle oczy, ktore jak gdyby ironicznie sie usmiechaly.

Ten prawie nieuchwytny usmiech zaniepokoil go troche, lecz Layle odezwal sie wreszcie, a Maramballe sluchajac go opanowal sie i zaczal sie rowniez usmiechac.

— Slyszal pan oczywiscie o wydarzeniu, ktore mialo miejsce podczas wesela barona Blittersdorfa i Wilhelminy Leer?

„Wiec to wywolalo cien usmiechu na tym kamiennym obliczu” — pomyslal Maramballe i odpowiedzial naiwnie:

— Nie, nie slyszalem.

Layle popatrzyl na niego z niedowierzaniem, lecz opowiedzial szczegolowo o nieznajomym w masce, ktory pocalowal Wilhelmine.

— W ten sposob ktos zemscil sie na panskim rywalu — zakonczyl Layle. — Niech sie pan przyzna, ze tym incognito w masce byl wlasnie pan?

Maramballe zrobil zdziwiona mine, lecz nie wytrzymal i rozesmial sie beztrosko.

— Przed panem nic sie nie ukryje!

— I lejtnant oczywiscie wie, ze to byl pan?

— Tak jest.

— Przeciez on pana teraz zabije. Po takim zarcie dalsze pozostawanie w Berlinie grozi panu niebezpieczenstwem.

— Nie, on mnie nie zabije. Lejtnant bedzie musial przelknac te zniewage — odparl Maramballe.

— Zdaje sie, ze lejtnant nie nalezy do ludzi, ktorzy potrafia w milczeniu zniesc taka zniewage.

— Totez nie zniosl. Pan wie, ze lejtnant zabil mnie dwoma strzalami w glowe. Lecz na jego nieszczescie, zabil tylko mojego sobowtora — moje widmo. Mogl sie o tym przekonac z cala pewnoscia, widzac jak slodko prawdziwy Maramballe pocalowal jego mloda zone.

— Lejtnant poznal pana pod maska?

— Zapewne. Poza tym otrzymal ode mnie „wizytowke” — moje zyczenia.

— Aha! To ta tajemnicza koperta, ktora tak zaintrygowala wszystkich? Co w niej bylo? Mowia, ze lejtnant odmowil informacji w tej sprawie nawet Wilhelminie i jej ojcu.

Maramballe znaczaco poruszyl brwiami, wstal i zaczal chodzic po pokoju zblizajac sie niepostrzezenie do lozka.

— Wyjasnie panu wszystko. Lejtnant wszedl do mojego pokoju tak niespodziewanie, ze istotnie moglby zabic mnie na miejscu. Lecz uslyszalem i rozpoznalem jego kroki i zdazylem odskoczyc w bok. Kule przelecialy tak blisko kolo mnie, ze poczulem podmuch powietrza. By wprowadzic lejtnanta w blad jeknalem. — Maramballe uwazal za niepotrzebne podanie drobnego szczegolu o tym, jak schowal sie pod biurkiem. — Dalszy przebieg sprawy wygladal nastepujaco: lejtnant po dokonaniu zbrodni szybko odszedl. A ja, po uspokojeniu sasiadow, przygotowalem aparat fotograficzny, ktory jak zwykle mam naladowany, i poczekalem na wywolanie sceny. W ten sposob sfotografowalem wydarzenia w ich nastepstwie: siebie siedzacego przy biurku i lejtnanta, strzelajacego do proznego fotela.

Pan rozumie, ze kiedy wyswietlil sie „upior” lejtnanta, to mnie juz na fotelu nie bylo, chociaz lejtnant, w momencie gdy strzelal, widzial moje odbicie. Te kolejne zdjecia sa niezbitym dowodem zbrodni lejtnanta — usilowania zabojstwa. Jesli ten zamach nie zakonczyl sie prawdziwym morderstwem, to tylko dzieki „sztuce z koncem swiata”, ktora pozwolila mi w ostatniej chwili uniknac niebezpieczenstwa. Dla spotegowania wrazenia polaczylem dwa negatywy: jeden przedstawiajacy mnie siedzacego na fotelu i drugi — przedstawiajacy lejtnanta strzelajacego do mnie. A poniewaz urzadzenie pokoju bylo nie zmienione, powstal w ten sposob pelny obraz usilowania zabojstwa.

Maramballe usiadl na brzegu lozka, spuscil rece i kolyszac sie, niepostrzezenie wsunal palce pod materac.

— I te fotografie ofiarowal pan lejtnantowi?

— Trzy zdjecia: moje, jego i jedno zdjecie „syntetyczne”. Teraz zapewne rozumie pan wszystko. Lejtnant jest uprzedzony, ze posiadam dokument, ktory go moze w kazdej chwili postawic w stan oskarzenia, jesli podejmie jakies kroki przeciwko mnie. A to nie jest przyjemne, by prosto z wesela isc do wiezienia.

— Lejtnant ma ogromne stosunki. Moze zatuszowac cala sprawe.

— Watpie. Przeciez moglbym opublikowac zdjecia w prasie zagranicznej. Taki skandal, nawet jesli sie nie skonczy procesem, moze dotkliwie zaszkodzic lejtnantowi. Malo tego. Kopie zdjec moge dostarczyc rowniez Wilhelminie, ktora dowie sie, ze jej maz jest zbrodniarzem. To moze nie tylko zepsuc ich stosunki, lecz takze da Wilhelminie bron przeciw mezowi. Bedzie go miala w reku.

Maramballe wciaz glebiej wsuwal palce pod materac, lecz ku swemu przerazeniu nie mogl namacac teczki. Layle siedzial lekko zwrocony bokiem i kurzyl fajke.

— I pan bedzie go mial w reku. Tylko patrzec, jak pan zostanie przyjacielem domu — powiedzial ironicznie Layle.

— To… sie okaze… — powiedzial strapiony nieco Maramballe.

Teczka znikla… Lecz Maramballe nie tracil jeszcze nadziei, iz zostala przypadkowo przesunieta i w dalszym ciagu wiercil sie na lozku.

— Dlaczego pan natychmiast nie zlozy w sadzie tych zdjec?

— Mam ku temu pewne powody.

Layle zwrocil sie gwaltownie w strone Maramballe’a i patrzac mu prosto w oczy powiedzial:

— Niech pan nie szuka, teczki tam nie ma.

Maramballe’owi wydalo sie, ze szybkosc swiatla zmniejszyla sie nagle do zera. Pociemnialo mu w oczach.

— Co? Tecz?… Jakiej teczki?… — wybelkotal jakajac sie.

— Oczywiscie tej, ktora pan polozyl pod materacem.

— Nie kladlem zadnej teczki!

— Tym lepiej — odparl spokojnie Layle. — To znaczy, ze teczka sama przyszla do mnie i ze moge nia dysponowac.

— Panie Layle — zaczal go blagac Maramballe — drogi przyjacielu, niech mi pan ja zwroci! Porwalem ja z domu Leera z narazeniem zycia.

— Niech pan poslucha, panie Maramballe — rzekl Layle — jest pan moim przyjacielem i postapil pan zdradziecko, podrzucajac mi skradzione dokumenty…

— Znajdowalem sie w sytuacji bez wyjscia… scigano mnie i nie wiedzialem, czy udalo mi sie zatrzec slady… Panskie mieszkanie… eksterytorialnosc.

— Pan mogl skompromitowac nie tylko mnie, lecz rowniez ambasade angielska. Dlaczego pan nie

Вы читаете Wyspa zaginionych okretow
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату