Chwial sie, wsparty na lasce, nieustannie potrzasal glowa i pocieral reka fioletowa morde. Dowodcy batalionow, tez pijani w trupa, trzymali sie za jego plecami. Jeden kokieteryjnie chichotal, drugi z tepym uporem usilowal zapalic papierosa, a trzeci wciaz lapal za kabure i toczyl po szeregach nabieglymi krwia oczami. Blitztraegerzy z zawiscia pociagali nosami i mruczeli cos z aprobata. — Starajcie sie, starajcie… — mamrotal Zef. — My juz wam nawojujemy… — Zirytowany Maksym szarpnal go za lokiec.
— Zamknij sie! — powiedzial przez zeby. — To przestalo byc smieszne.
W tym momencie do pulkownika podeszlo jakichs dwoch — rotmistrz zandarmerii z fajka w zebach i tegi cywil w dlugim plaszczu z postawionym kolnierzem i w kapeluszu. Cywil wydal sie Maksymowi dziwnie znajomy, wiec zaczal mu sie uwaznie przypatrywac. Cywil cos powiedzial polglosem do pulkownika. „Czego? — beknal pulkownik i wybaluszyl na niego metne slepia. Cywil znow zaczal cos mowic, wskazujac kciukiem przez ramie na kolumne katorznikow. Zandarm obojetnie pykal fajke. „A to dlaczego?” — ryknal pulkownik. Cywil wyjal jakis papier; pulkownik odsunal papier reka. „Nie dam — powiedzial. — Oni wszyscy co do jednego musza zdechnac…” Cywil upieral sie przy swoim. „A ja mam gdzies! — oswiadczyl pulkownik. — I panski Departament tez mam gdzies. Oni wszyscy zdechna. Slusznie mowie?” — zapytal rotmistrza. Rotmistrz przytaknal. Cywil chwycil pulkownika za rekaw kombinezonu i szarpnal. Wojak o malo nie spadl ze swojej laski. Rozchichotany dowodca batalionu wybuchnal idiotycznym smiechem. Twarz pulkownika poczerniala z oburzenia, a reka siegnela do kabury i wyciagnela ogromny pistolet. „Licze do dziesieciu — zakomunikowal cywilowi. — Raz… dwa…” Cywil splunal i ruszyl wzdluz kolumny, wpatrujac sie w twarze katorznikow, a pulkownik wciaz liczyl. Kiedy wreszcie doszedl do dziesieciu, otworzyl ogien. Wtedy rotmistrz nieco sie ozywil i sklonil go do schowania pistoletu. „Wszyscy powinni zdechnac — oswiadczyl pulkownik. — Razem ze mna. Brygada, na moja komende… Do piekla naprzod, marsz!”
I brygada ruszyla. Brnac blotnista, rozjezdzona przez czolgi droga, slizgajac sie i potykajac, katorznicy zeszli w rownie blotnista dolinke, skrecili i pomaszerowali w bok od torow. Tu kolumne dopedzili dowodcy plutonow. Gaj maszerowal obok Maksyma; byl blady, twarz mial napieta i z poczatku dlugo milczal, chociaz Zef od razu zapytal go, co slychac. Dolinka stopniowo poszerzala sie, pojawily sie krzewy, a w przodzie zamajaczyl lasek. Na poboczu tkwil przechylony na bok, na poly zatopiony w bagnie ogromny niezgrabny czolg, jakis zabytkowy, zupelnie niepodobny do czolgow z patroli nadbrzeznych — z kwadratowa wiezyczka i malutkim dzialkiem. Kolo czolu krzatali sie ponurzy ludzie w wyszmelcowanych kurtkach. Blitztraegerzy szli luznym krokiem, rece mieli w kieszeniach, a sztywne kolnierze kombinezonow uniesione do gory. Wielu ostroznie rozgladalo sie na boki, czy przypadkiem nie udaloby sie cichcem dac nogi. Krzaczki wygladaly bardzo zachecajaco, ale na zboczach doliny, co jakies dwiescie, trzysta metrow majaczyly czarne postacie z automatami. Z przeciwka, zapadajac sie w wybojach, nadpelzly trzy samobiezne cysterny. Ich kierowcy mieli ponure miny i nie patrzyli na katorznikow. Deszcz sie wzmagal, humory sie pogarszaly. Ludzie szli w pokornym milczeniu, coraz rzadziej sie rozgladajac, niczym bydlo prowadzone na rzez.
— Sluchaj kapralu — warknal Zef — czy nam ostatecznie nie dadza nic do zarcia?
Gaj wyjal z kieszeni pajde chleba i wetknal mu ja do reki.
— To wszystko — powiedzial. — Do samej smierci.
Zef zanurzyl pajde w brodzie i zaczal pracowicie ruszac szczekami.
To idiotyczne — pomyslal Maksym. — Przeciez wiedza, ze ida na pewna smierc! A jednak ida. To znaczy, ze na cos licza? Ze kazdy z nich ma jakis plan? No tak, przeciez oni nic nie wiedza o promieniowaniu. Kazdy mysli, ze gdzies tam po drodze skreci w bok, wyskoczy z czolgu i ukryje sie, a idioci niechaj atakuja. O promieniowaniu trzeba pisac w ulotkach, krzyczec na rogach ulic, organizowac podziemne radiostacje, chociaz odbiorniki dzialaja tylko na dwoch czestotliwosciach. To nic, mozna nadawac w pauzach audycji oficjalnych. Nie na wieze tracic ludzi, tylko na kontrpropagande… Zreszta o tym pozniej sie pomysli, potem, a teraz nie wolno sie rozpraszac. Teraz trzeba notowac najdrobniejsze szczegoly, szukac najmniejszej szczeliny. Na stacji nie bylo ani czolgow, ani armat, tylko legionisci z automatami. O tym trzeba pamietac. Dolina jest bardzo dobra, gleboka, a straze pewnie zdejma, jak tylko przejdziemy… Co tam zreszta straze, i tak wszyscy popedza naprzod, gdy tylko zostana uruchomione promienniki. — Nieslychanie plastycznie wyobrazil sobie, jak to bedzie. Zastartuja promienniki. Czolgi blitztraegerow runa z rykiem do przodu. Za nimi pancerny wal regularnego wojska. Caly pas przyfrontowy opustoszeje… — Trudno wyobrazic sobie glebokosc tego pasa, bo nie znam przeciez zasiegu promiennikow, ale bedzie to co najmniej dwa do trzech kilometrow. W pasie szerokosci trzech kilometrow nie zostanie ani jeden czlowiek o niezmaconym rozsadku. Poza mna… Zreszta jakie tam trzy kilometry! Wiecej. Wszystkie nadajniki stacjonarne, wszystkie wieze tez zostana wlaczone i to z pewnoscia na maksymalna moc. Caly rejon nadgraniczny oszaleje. Massaraksz, co zrobic z Zefem, przeciez on tego nie wytrzyma… — Maksym zerknal z ukosa na poruszajaca sie miarowo ryza brode swiatowej znakomitosci naukowej. — No nic, wytrzyma. W najgorszym razie bede musial mu pomoc, chociaz obawiam sie, ze nie bede mial na to czasu. Jest jeszcze Gaj, z ktorego nawet oka nie mozna spuscic. Tak, bedzie troche roboty. No dobra. W koncu i tak w tym piekle ja bede panem i nikt mnie nie zdola powstrzymac. Pewnie zreszta nikt nie bedzie chcial mnie powstrzymywac.
Mineli lasek i natychmiast dobieglo ich dudnienie glosnikow, terkot pracujacych silnikow czolgowych i wsciekle pokrzykiwanie. Na trawiastym zboczu wznoszacym sie ku polnocy staly trzy szeregi czolgow. Miedzy nimi snuli sie ludzie brodzacy w niebieskawym dymie spalin.
— A oto i nasze trumny! — wykrzyknal wesolo ktos w przodzie.
— Popatrz, co oni nam daja — powiedzial Gaj. — Przedwojenny sprzet, imperialne smiecie, puszki od konserw. Sluchaj, Mak, czy my tutaj zdechniemy? To przeciez pewna smierc…
— Jak daleko jest do granicy? — zapytal Maksym. — I co tam w ogole jest za tym szczytem?
— Rownina — odparl Gaj. — Gladka jak stol. Granica jest stad o jakies trzy kilometry, a potem zaczynaja sie wzgorza, ciagnace sie do samej…
— Jakiejs rzeczki nie ma?
— Nie.
— Wawozy?
— Nie… Nie pamietam. Bo co?
Maksym chwycil go za reke, mocno uscisnal.
— Nie trac ducha, chlopcze — powiedzial. — Wszystko bedzie dobrze.
Gaj patrzyl na niego z rozpaczliwa nadzieja. Oczy mu sie zapadly, skora napiela sie na kosciach policzkowych.
— Naprawde? — powiedzial. — Bo ja nie widze zadnego wyjscia. Bron odebrali, w czolgach zamiast pociskow slepaki, karabinow maszynowych nie ma. Z przodu smierc, z tylu smierc.
— Aha! — wykrzyknal zlosliwie Zef, dlubiac w zebach. — Narobiles w portki? To co innego niz tluczenie katorznikow po zebach.
Kolumna weszla w przerwe miedzy rzedami czolgow i zatrzymala sie. Juz nie dalo sie rozmawiac. Wprost na trawie staly ogromne leje gigantofonow, z ktorych doskonale postawiony, magnetofonowy bas glosil: „Tam na szczycie zbocza kryje sie podstepny wrog. Tylko naprzod. Tylko naprzod. Lewarki do siebie i naprzod. Na wroga. Naprzod… Tam na szczycie zbocza kryje sie podstepny wrog… Lewarki do siebie i naprzod…” Potem glos urwal w pol slowa i zaczal wrzeszczec pulkownik. Stal na masce swojego lazika, a batalionowi trzymali go za nogi.
— Zolnierze! — darl sie pulkownik. — Dosc gadania! Wszyscy do czolgow! Przede wszystkim kierowcy, bo pozostalych mam gdzies. Ale kazdego, ktory zostanie… — Wyciagnal swoja armate i pokazal wszystkim. — Rozumiecie, idioci? Panowie dowodcy kompanii, rozprowadzic zalogi do czolgow!
Zaczela sie przepychanka. Pulkownik, chwiejac sie na masce jak zerdz, nadal cos wykrzykiwal, ale nie bylo slychac co, bo gigantofony znow zaczely wbijac do lbow, ze na szczycie jest wrog i dlatego trzeba sciagnac lewarki do siebie. Wszyscy blitztraegerzy rzucili sie do trzeciego rzedu czolgow. Rozpoczela sie bojka, w powietrzu zamigotaly podkute buty. Ogromny szary tlum mrowil sie wolno wokol tylnych czolgow. Niektore czolgi ruszyly, z ich pancerzy posypali sie ludzie. Pulkownik zupelnie posinial z wysilku i wreszcie zaczal strzelac w powietrze. Z lasu nadbiegala czarna tyraliera legionistow.
— Idziemy — powiedzial Maksym, chwycil Gaja i Zefa za ramiona i poprowadzil biegiem do skrajnego czolgu w pierwszym rzedzie — zalosnego, plamistego wraku ze smetnie opuszczona lufa dziala.
— Poczekaj… — opieral sie Gaj. — Przeciez my jestesmy czwarta kompania, nasz czolg stoi tam, w drugim rzedzie…
— Idz, idz! — powiedzial ze zloscia Maksym. — A moze masz ochote pobawic sie w dowodce plutonu?
— Stary wiarus! — powiedzial Zef. — Uspokoj sie szczeniaku.