Ktos z tylu chwycil Maksyma za pas. Maksym nie odwracajac sie sprobowal sie uwolnic. Nie udalo sie. Obejrzal sie. Jedna reka wczepiony w pas, a druga wycierajac rozbity do krwi nos, lecial za nim czwarty czlonek zalogi, kierowca, kryminalista przezwiskiem Haczyk.
— Aha — mruknal Maksym. — Zapomnialem o tobie. Ciagnij sie, nie zostawaj w tyle…
Pomyslal z niezadowoleniem, ze w calym tym zamieszaniu zapomnial o czlowieku, ktory w jego planie mial odegrac wcale wazna role. W tym momencie rozgdakaly sie automaty zandarmow, po pancerzach zabebnily pociski, trzeba wiec bylo pochylic sie i biec na wyscigi ze smiercia. Maksym wpadl za ostatni w szeregu czolg i zatrzymal sie.
— Na moja komende — powiedzial. — Haczyk, zapalaj silnik. Zef, do wiezy! Gaj, sprawdz dolne wlazy. Tylko porzadnie sprawdzaj, bo inaczej leb ci ukrece!
Ruszyl wokol czolgu, sprawdzajac gasienice. Dokola strzelali, wrzeszczeli, monotonnie dudnily gigantofony, ale nie pozwolil sie rozproszyc tym halasom, tylko pomyslal przelotnie: glosniki, Gaj, nie zapomniec. Traki byly w niezlym stanie, ale kola napedowe budzily pewne obawy. „Nie szkodzi, ujdzie w tloku, przeciez nie wybieram sie nim w podroz dookola swiata…” Spod czolgu zwinnie wydostal sie Gaj umorusany jak nieboskie stworzenie i z rekami porozbijanymi do krwi.
— Pokrywy przerdzewialy! — krzyknal. — Nie zamykalem ich, niech beda otwarte… Dobrze zrobilem?
— Tam na szczycie zbocza kryje sie podstepny wrog! — darl sie magnetofonowy glos. — Tylko naprzod. Tylko naprzod. Lewarki do siebie…
Maksym chwycil Gaja za kolnierz i przyciagnal do siebie.
— Kochasz mnie? — powiedzial, wpatrujac sie w jego rozszerzone oczy. — Wierzysz mi?
— Tak! — wyszeptal Gaj.
— Tylko mnie sluchaj. Nie sluchaj nikogo innego, tylko mnie. Cala reszta to lgarstwo. Jestem twoim przyjacielem, tylko ja i wiecej nikt. Zapamietaj. Rozkazuje: zapamietaj!
Oglupialy Gaj szybciutko kiwal glowa, powtarzajac niemal nieslyszalnie:
— Tak, tak. Tak, tylko ty. Wiecej nikt…
— Mak! — wrzasnal ktos wprost w ucho.
Maksym odwrocil sie. Stal przed nim ten dziwnie znajomy cywil w dlugim plaszczu, ale juz bez kapelusza. Massaraksz… Kwadratowa luszczaca sie twarz, czerwone podbite oczy. To przeciez Fank! Policzek zadrapany do krwi, warga rozbita.
— Massaraksz! — wrzeszczal Fank, starajac sie przekrzyczec ogluszajacy halas. — Ogluchl pan, czy co? Poznaje mnie pan?
— Fank! — powiedzial Maksym. — Skad sie pan tu wzial?
Fank wytarl krew z warg.
— Idziemy! — krzyknal. — Szybciej!
— Dokad?
— W diably stad! Szybciej!
Chwycil Maksyma za kombinezon i pociagnal. Maksym odrzucil jego reke.
— Zabija nas! — wrzasnal. — Legionisci.
Fank potrzasnal glowa.
— Idziemy! Mam dla pana przepustke! — I widzac, ze Maksym go nie slucha, dodal: — Szukam pana po calym kraju. Ledwie znalazlem. Idziemy!
— Nie jestem sam! — krzyknal Maksym.
— Nie rozumiem!
— Nie jestem sam! — ryknal Maksym. — Jest nas trzech. Sam nie pojde!
— Brednie! Niech pan nie gada glupstw! Co to za idiotyczna szlachetnosc? Za dlugo pan zyl? — Fank zadlawil sie krzykiem, zlapal sie za gardlo i dostal ataku kaszlu.
Maksym rozejrzal sie blyskawicznie. Blady, rozdygotany Gaj trzymal go za rekaw i naturalnie wszystko slyszal.
Do sasiedniego czolgu dwoch legionistow wbijalo kolbami wierzgajacego blitztraegera.
— Jedna przepustka! — wychrypial Fank. — Jeden! — Pokazal jeden palec.
Maksym potrzasnal glowa.
— Jest nas trzech! — Pokazal trzy palce. — Nigdzie bez nich nie pojde!
Z bocznego wlazu wysunela sie miotlasta broda Zefa. Fank oblizal wargi. Najwyrazniej nie wiedzial, co ma poczac.
— Kim pan jest? — krzyknal Maksym. — Po co jestem panu potrzebny?
Fank zerknal nan przelotnie i zagapil sie na Gaja.
— Ten jest z panem? — krzyknal.
— Tak. Ten tez!
Fankowi dziko blysnely oczy. Wsunal reke pod plaszcz, wyciagnal pistolet i wycelowal lufa w Gaja. Maksym z calej sily rabnal go w reke od dolu i pistolet wylecial wysoko w powietrze. Maksym, sam jeszcze nie bardzo zdajac sobie sprawe z tego, co sie stalo, odprowadzil go pelnym zadumy wzrokiem. Fank pochylil sie, wsuwajac uszkodzona reke pod pache. Gaj krotkim precyzyjnym ruchem, jak na cwiczeniach, uderzyl go w szyje i Fank zwalil sie na ziemie jak podciety. Kolo nich wyrosli nagle legionisci, wyszczerzeni jak wilki, spoceni z wysilku i wscieklosci.
— Do wozu! — ryknal Maksym do Gaja, po czym pochylil sie i chwycil Fanka pod pachy.
Fank byl tegi i z trudem zmiescil sie we wlazie. Maksym wslizgnal sie za nim, ale nie dosc szybko, zeby nie zarobic kolba ciosu ponizej krzyza. W czolgu bylo ciemno i zimno jak w piwnicy i okropnie cuchnelo ropa. Zef odciagnal Fanka od wlazu i ulozyl na podlodze.
— Co to za facet? — wrzasnal.
Maksym nie zdazyl odpowiedziec. Haczyk, ktory od dluzszego czasu bezskutecznie pilowal starter, nareszcie uruchomil silnik. Wszystko zatrzeslo sie i zadudnilo. Maksym machnal reka i wslizgnal sie do wiezy, a potem wytknal glowe na zewnatrz. Miedzy czolgami nie bylo juz nikogo poza legionistami. Wszystkie silniki pracowaly, panowal piekielny halas, gesta chmura spalin pokrywala zbocze. Niektore czolgi poruszaly sie, z niektorych wiez wystawaly glowy; blitztraeger wygladajacy z sasiedniego czolgu dawal Maksymowi jakies znaki, wykrzykiwal spuchnieta, posiniaczona geba. Nagle zniknal; silniki ryknely na wysokich obrotach i wszystkie czolgi z rykiem i brzekiem jednoczesnie skoczyly naprzod w gore zbocza.
Maksym poczul, ze ktos go chwycil w poprzek pasa i ciagnie w dol. Pochylil sie i zobaczyl wytrzeszczone, zidiociale oczy Gaja. Tak samo jak wowczas, w bombowcu, Gaj chwycil Maksyma rekami, nieustannie cos mamrotal, a jego twarz stala sie wstretna, wyzbyta chlopiecej zadziornosci i naiwnego rycerstwa — — samo tylko zbydlecenie i gotowosc mordowania. Zaczelo sie — pomyslal Maksym, usilujac z obrzydzeniem pozbyc sie nieszczesliwego chlopaka. — Zaczelo sie, zaczelo… Wlaczyli promienniki, zaczelo sie.
Czolg spazmatycznymi szarpnieciami wdrapal sie na zbocze, strzepy darni lecialy spod gasienic. Z tylu przez kleby siwych spalin nie bylo juz nic widac, a z przodu nagle otworzyla sie szara gliniasta rownina, w oddali zamajaczyly plaskie wzgorza na chontyjskiej stronie i lawina czolgow, nie zmniejszajac predkosci, runela w tamta strone. Szyku juz nie bylo, rozpadl sie, czolgi pedzily na zlamanie karku potracajac sie nawzajem i bezsensownie krecac wiezami. Jeden w pelnym biegu zgubil gasienice, zawirowal w miejscu i przewrocil sie; druga gasienica tez spadla i niczym ciezka stalowa zmija wystrzelila w niebo, podczas gdy kola napedowe nie przestawaly wsciekle sie krecic. Z dolnych wlazow wyskoczylo dwoch ubranych na szaro ludzi i wymachujac rekami popedzilo naprzod, tylko naprzod, na podstepnego wroga. Blysnal ogien, przez chrzest zelastwa i dym przebil sie dzwieczny odglos strzalu armatniego i natychmiast wszystkie czolgi zaczely strzelac, dlugie jezyki czerwonego plomienia tryskaly z dzial, czolgi przysiadaly, podskakiwaly, otaczaly sie czarnymi chmurami dymu prochowego, a Maksym wciaz patrzyl, nie mogac sie oderwac od tego oszalamiajacego swym zbrodniczym bezsensem widowiska, cierpliwie oddzieral od siebie kleszczowate rece Gaja, ktory ciagnal, wolal, blagal i marzyl tylko o tym, zeby oslonic go wlasna piersia przed wszelkim niebezpieczenstwem. Ludzie, nakrecane zabawki, bestie… Ludzie.
Potem Maksym sie ocknal. Pora byla juz najwyzsza, zeby zabrac Haczykowi stery. Zszedl na dol, mimochodem poklepal po ramieniu Gaja, rozejrzal sie po ciasnej, dygoczacej metalowej skrzyni, o malo nie udusil sie w gazolinowym czadzie, dostrzegl trupioblada twarz Fanka i Zefa zwijajacego sie z bolu pod polka amunicyjna. Odepchnal laszacego sie Gaja i przeczolgal sie do przedzialu kierowcy.
Haczyk trzymal lewarki sciagniete na siebie i ze wszystkich sil dodawal gazu. Spiewal, darl sie tak