przerazliwym glosem, ze bylo go slychac, bylo slychac slowa „Hymnu dziekczynnego”. Teraz trzeba bylo jakos go uspokoic, zajac jego miejsce i odszukac w tym dymie odpowiedni wawoz lub glebokie zapadlisko albo jakies wzgorze, za ktorym mozna byloby sie ukryc przed skutkami wybuchow jadrowych. Ale Maksymowi nie udalo sie zrealizowac tego planu. Gdy tylko zaczal ostroznie rozginac piesci Haczyka zmartwiale na uchwytach lewarkow, oddany Gaj, widzac, ze jego wladcy okazuje sie nieposluszenstwo, wslizgnal sie z boku i zadal oszalalemu kryminaliscie potezny cios wielkim kluczem w glowe. Haczyk osiadl, zwiotczal i wypuscil dzwignie. Maksym z wsciekloscia odepchnal Gaja, ale bylo juz za pozno i nie bylo czasu na wspolczucie i ratowanie. Odciagnal trupa, usiadl i chwycil stery.

Przez szczeline obserwacyjna prawie nic nie bylo widac: tylko kawalek gliniastego gruntu porosnietego rzadka trawa, a dalej juz tylko tuman niebieskawych spalin. Nie bylo mowy, zeby w tym tumanie dalo sie cos odnalezc. Pozostawalo jedno: zwolnic i ostroznie poruszac sie do chwili, kiedy czolg zaglebi sie miedzy wzgorza. Zreszta zwalniac tez nie mozna, bo jesli miny atomowe zaczna wybuchac juz teraz, kiedy czolg znajduje sie na rowninie, to mozna bedzie oslepnac albo w ogole sie spalic. Gaj lasil sie i zagladal mu z oddaniem w twarz, czekajac na rozkazy.

— To nic, przyjacielu… — mamrotal Maksym, odpychajac go lokciem. — To przejdzie. Wszystko przejdzie, wszystko… Pocierp jeszcze troche.

Gaj widzial, ze sie do niego mowi i lkal z rozpaczy, ze znow jak wtedy, w samolocie, nie slyszy ani slowa.

Czolg przeskoczyl przez gesty oblok czarnego dymu; z lewej ktos sie palil. Przeskoczyl i natychmiast musial gwaltownie skrecic, zeby nie najechac na zwloki zmiazdzonego gasienicami czlowieka. Z dymu wylonil sie i natychmiast zniknal przekrzywiony slup graniczny, za nim zaczely sie postrzepione, wbite w ziemie zasieki z drutu kolczastego. Z dobrze zamaskowanego okopu wysunal sie na moment czlowiek w dziwacznym bialym helmie, potrzasnal wsciekle rekami i natychmiast zniknal, jakby zapadl sie pod ziemie. Chmura dymu w przodzie powoli rzedla i Maksym zobaczyl brunatne, oble wzgorze i calkiem blisko przed soba rufe czolgu, ktory nie wiedziec czemu poruszal sie na ukos w stosunku do generalnego kierunku jazdy, i jeszcze jeden plonacy czolg. Maksym skrecil w lewo, celujac w glebokie, porosniete krzewami siodlo miedzy dwoma dosc wysokimi wzgorzami. Byl juz blisko, kiedy z przeciwka bluzgnal ogien i caly czolg zadygotal, zadudnil pod straszliwym uderzeniem. Zaskoczony Maksym dal pelny gaz, krzaki i obloczek bialawego dymu nad nimi skoczyly naprzeciw, przemknely biale helmy, wykrzywione w nienawisci twarze i uniesione do gory piesci, a potem pod gasienicami zatrzeszczalo pekajace zelazo. Maksym zacisnal zeby, odbil ostro w prawo i poprowadzil czolg jak najdalej od tego miejsca po zboczu tak stromym, ze woz omal sie nie przewrocil na bok, strawersowal wzgorze i wjechal wreszcie do waskiego jaru porosnietego mlodziutkimi drzewkami. Tam postanowil sie zatrzymac.

Otworzyl przedni wlaz i rozejrzal sie wychylony do pasa. Miejsce bylo dobre, czolg ze wszystkich stron osloniety byl wysokimi brunatnymi zboczami. Maksym zgasil silnik i natychmiast uslyszal, jak Gaj ochryplym falsetem wywrzaskuje jakies wiernopoddancze brednie, jakas kretynska rymowanke, jakas toporna ode na czesc najwspanialszego i najukochanszego Maka; taka piesn moglby ulozyc pies, gdyby nauczyl sie paru slow ludzkiego jezyka.

— Zamilcz! — rozkazal Maksym. — Wyciagnij tych ludzi z czolgu i uloz na ziemi. Stoj, jeszcze nie skonczylem! Rob to ostroznie, bo to moi najmilsi przyjaciele, nasi najukochansi przyjaciele.

— A ty dokad sie udasz? — zapytal Gaj z przerazeniem.

— Bede niedaleko.

— Nie odchodz… — rozjeczal sie Gaj. — Albo zezwol, zebym z toba poszedl…

— Nie sluchasz mnie! — powiedzial Maksym surowym tonem. — Rob, co ci kazalem. I rob to ostroznie! Pamietaj, ze to sa nasi przyjaciele.

Gaj zaczal lamentowac, ale Maksym juz go nie sluchal. Wyskoczyl z czolgu i pobiegl w gore zbocza. Gdzies niedaleko nadal toczyly sie czolgi, ryczaly z wysilkiem silniki, chrzescily gasienice, od czasu do czasu strzelaly dziala. Wysoko w niebie przelecial z gwizdem ciezki pocisk. Maksym pochylony wbiegl na szczyt wzgorza, przykucnal miedzy drzewkami i jeszcze raz serdecznie pogratulowal sobie wyboru takiej znakomitej kryjowki.

W dole — doslownie na wyciagniecie reki — znajdowala sie szeroka luka miedzy wzgorzami i przez te luke z pokrytej dymem rowniny wlewal sie ciasny, nieprzerwany pancerny potok. Gasienica w gasienice szly czolgi — niskie, splaszczone, z ogromnymi talerzowatymi wiezami i dlugimi lufami armatnimi. To juz nie byli katorznicy, to szla regularna armia. Przez kilka minut Maksym, ogluszony i zaskoczony, ogladal to widowisko, przerazajace i nieprawdopodobne, jakby zywcem przeniesione z filmu historycznego. Powietrze drgalo i wibrowalo od wscieklego halasu, wzgorze trzeslo sie pod nogami jak przerazone zwierze, a mimo wszystko Maksymowi wydawalo sie, ze czolgi tocza sie w ponurej, groznej ciszy. Doskonale wiedzial, ze tam, pod pancernymi blachami, oglupiali zolnierze dlawia sie krzykiem, ale wszystkie wlazy byly szczelnie zasrubowane i wydawalo sie, ze kazdy woz jest po prostu kawalem martwego metalu. Kiedy przejechaly ostatnie czolgi, Maksym obejrzal sie za siebie, popatrzyl w dol i jego czolg stojacy krzywo wsrod drzew wydal mu sie blaszana zabawka, staroswiecka karykatura prawdziwego pojazdu bojowego. Tak, dolem przetoczyla sie Sila, przetoczyla sie po to, zeby zderzyc sie z inna Sila i przypomniawszy sobie o tej innej Sile, Maksym pospiesznie zbiegl w dol, w zarosla.

Wyminal czolg i zatrzymal sie.

Lezeli rzadkiem: bialy jak sciana Fank podobny do trupa; skurczony, pojekujacy Zef z niebieskawymi palcami wbitymi w ruda czupryne i wesolo usmiechniety Haczyk z martwymi oczami lalki. Rozkaz zostal wykonany precyzyjnie. Ale Gaj w poszarpanym mundurze zalanym krwia tez lezal opodal, z twarza odwrocona od nieba i szeroko rozrzuconymi rekami. Trawa wokol niego byla zryta i wydeptana, poniewieral sie w niej splaszczony bialy helm pokryty ciemnymi plamami, a z polamanych krzewow sterczaly jeszcze czyjes nogi w wysokich butach.

— Massaraksz… — wymamrotal Maksym, wyobrazajac sobie z przerazeniem, jak przed kilkoma minutami zwarly sie tu na smierc i zycie dwa warczace psy, kazdy walczacy ku chwale swego wlasciciela…

I w tym momencie owa inna Sila zadala odwetowy cios.

Maksyma cios ten trafil w oczy. Ryknal z bolu, zacisnal ze wszystkich sil powieki i upadl na Gaja juz wiedzac, ze pada na martwe cialo, ale starajac sie je oslonic. To bylo zupelnie odruchowe, bo o niczym nie zdazyl pomyslec ani niczego poczuc poza bolem oczu — padal jeszcze, kiedy mozg sie wylaczyl.

Kiedy otaczajacy swiat znow stal sie dostepny ludzkiemu postrzeganiu, swiadomosc wlaczyla sie ponownie. Minelo zapewne tylko kilka sekund, ale Maksym ocknal sie pokryty rzesistym potem, z zeschnietym gardlem i takim szumem w glowie, jakby go ktos rabnal deska w ucho. Wszystko sie zmienilo. Swiat stal sie purpurowy, swiat byl zasypany liscmi i polamanymi galeziami, swiat byl wypelniony rozzarzonym powietrzem, z czerwonego nieba sypaly sie wyrwane z korzeniami krzewy, plonace konary, bryly goracej, suchej ziemi. I panowala rozedrgana bolem cisza. Zywych i martwych rozrzucilo na wszystkie strony. Zasypany liscmi Gaj lezal o jakies dziesiec krokow. Obok niego siedzial Zef: jedna reka nadal trzymal sie za glowe, a druga zaslanial oczy. Fank stoczyl sie na dol, utknal w jakims zapadlisku i teraz pelzal tam, trac twarza o ziemie. Czolg tez zepchnelo w dol i przekrecilo. Oparty plecami o gasienice martwy Haczyk nadal wesolo sie usmiechal…

Maksym zerwal sie, rozrzucajac pokrywajace go galezie. Podbiegl do Gaja, uniosl go, zajrzal w szklane oczy, przytulil policzek do policzka, przeklal po trzykroc ten swiat, w ktorym jest tak samotny i bezradny, gdzie martwi pozostaja martwymi na zawsze, bo niczego nie ma, nie ma ich czym ozywic… Zdaje sie, ze plakal, mlocil piesciami ziemie, deptal bialy helm. Potem Zef zaczal wyc z bolu. Maksym przyszedl do siebie i nie patrzac na nic, nic juz wiecej nie czujac poza nienawiscia i zadza mordu, powlokl sie znow na gore, na swoj punkt obserwacyjny…

Tam tez wszystko sie zmienilo. Krzewy zniknely i zbocze wzgorza plonelo. Na polnocy purpurowe niebo zlewalo sie ze zwarta sciana czarnobrunatnego dymu, a nad ta sciana wypietrzaly sie olbrzymiejac w oczach jaskrawopomaranczowe, jakby oleiste chmury. I tam, gdzie wznosily sie roztrzaskane pod ciosem niebianskiej opoki niezliczone tysiace ton rozpalonego prochu, spopielonych na atomy nadziei zycia i przezycia, do tego piekielnego pieca rozpalonego przez nieszczesnych durniow dla innych nieszczesnych durniow, ciagnal z poludnia, niczym do paleniska lekki wilgotny wietrzyk.

Maksym popatrzyl w dol, w luke miedzy wzgorzami. Luka byla pusta; zryta gasienicami i stopiona atomowym plomieniem ziemia dymila, migotala tysiacem ognikow; to tlily sie i dopalaly galezie zdmuchniete z drzew. A rownina na poludniu wydawala sie bardzo rozlegla i bardzo pusta; nie pokrywaly jej juz spaliny i gazy prochowe, byla czerwona pod czerwonym niebem i gdzieniegdzie tylko upstrzona uszkodzonymi wczesniej czolgami katorznikow. Przez te pusta rownine toczyla sie juz w strone wzgorz rzadka tyraliera dziwnych pojazdow.

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату