topornym, metalowym wozku inwalidzkim. Po podbrodku starca, porosnietym siwa szczecina, splywala struzka sliny. Mezczyzna wpatrywal sie w widok na zewnatrz.
– Co tam widzisz, dziadku? – spytal Peter, ale nie uslyszal odpowiedzi. Krople deszczu znieksztalcaly swiat za oknem, a za ich rozlanymi struzkami widzial tylko szary, mokry, stlamszony dzien. Peter wzial z kolan starca kawalek brazowej, papierowej sciereczki i otarl mu brode. Mezczyzna nie spojrzal na niego, ale kiwnal glowa, jakby dziekujac. Byl jednak czysta karta. Cokolwiek myslal o swojej terazniejszosci, wspominal z przeszlosci albo planowal na przyszlosc, ginelo w mgle, ktora klebila sie za jego oczami. Peter pomyslal, ze czekajace starca dni maja w sobie tyle samo trwalosci, ile splywajace po szybie krople.
Za nim kobieta z dlugimi, rozczochranymi i siwymi wlosami, sterczacymi z glowy jak naelektryzowane, miotala sie od sciany do sciany korytarza jak pijana. Nagle stanela i spojrzala na sufit:
– Kleo nie ma. Odeszla na zawsze… – powiedziala, a po chwili poszla dalej.
Peter ruszyl do sali sypialnej. Kiepska namiastka domu, pomyslal. Dzien, dwa – tyle to potrwa. Potem wypelnianie papierow, uscisk dloni albo skinienie glowy. „Powodzenia” i tyle. Peter Strazak zostanie odeslany i jego zyciem zawladnie nowe.
Nie wiedzial, co o tym myslec. W szpitalu bardzo szybko rodzilo sie niezdecydowanie. W prawdziwym swiecie decyzje byly jasne i mialy przynajmniej jakis potencjal uczciwosci. Pewne rzeczy dalo sie zmierzyc, ocenic i zwazyc. Dojsc do jakichs wnioskow. Ale za murami i zamknietymi drzwiami nic nie bylo takie samo.
Lucy sciela wlosy i ufarbowala je na blond. Jesli to by nie wystarczylo, zeby wywolac drapiezna zadze u mezczyzny, na ktorego polowali, Peter nie wiedzial, co mogloby tego dokonac. Zgrzytnal zebami. Spojrzal na sufit jak kierowca czekajacy na zielone swiatlo. Pomyslal, ze Lucy podejmuje ryzyko. Francis tez szedl po cienkiej linii. Z calej ich trojki on jeden ryzykowal najmniej. Wlasciwie sam nie wiedzial, czy w ogole do tej pory cos zaryzykowal. Na pewno nie narazil sie na zadne wyraznie widoczne niebezpieczenstwo.
Odwrocil sie i wyszedl. Na korytarzu dostrzegl Lucy Jones. Krecila sie pod swoim malym gabinetem. Pospieszyl w jej kierunku.
Posiedzenie komisji zwolnien przeciagnelo sie do popoludnia. Wszystko bylo tu latwo przewidywalne; Francis szybko zrozumial, ze jesli ktos spelnil wszystkie warunki, jakich wymagalo dopuszczenie przed komisje, najprawdopodobniej mogl oczekiwac zwolnienia. To, co dzialo sie na jego oczach, przypominalo biurokratyczna operetke, majaca stworzyc wrazenie, ze wszystko jest pod kontrola. Nikt nie chcial narazac swojej kariery i wypuscic kogos, kto niedlugo potem osunalby sie w psychotyczny szal.
Znudzony mlody czlowiek z biura prokuratora pobieznie opiniowal wszystkie prawne zarzuty stawiane pacjentom; temu, co mowil, sprzeciwial sie rownie mlody prawnik z adwokatury, odgrywajacy role obroncy pacjentow i zachowujacy sie jak zagorzaly spolecznik. Dla komisji wazniejsza byla opinia personelu szpitala i rekomendacja mlodej kobiety ze stanowego Wydzialu Zdrowia Psychicznego, wciaz szukajacej czegos w teczkach i notatkach, ktora wyslawiala sie z wahaniem i prawie jakala. Na Francisie robilo to dziwne wrazenie, bo tak naprawde pytano ja, czy mozna kogos bezpiecznie wypisac ze szpitala, a ona nie miala pojecia.
– Czy stanowi zagrozenie dla siebie lub innych?
To bylo jak koscielna litania. Jasne, ze nie stanowi, pomyslal Francis, jesli bedzie bral leki i nie trafi znow w te same okolicznosci, ktore doprowadzily go do szalenstwa. Oczywiscie, na inne okolicznosci zaden pacjent nie mogl liczyc, wiec trudno bylo o optymizm przy osadzaniu czyichs rzeczywistych szans poza murami szpitala.
Chorych wypuszczano. Potem wracali. Bumerang obledu.
Francis poruszyl sie na krzesle. Wciaz nachylony, sluchal uwaznie kazdego slowa, przygladal sie twarzom pacjentow, lekarzy, rodzicow, braci, siostr i kuzynow, ktorzy wstawali, zeby zabrac glos. W sercu czul tylko zamet. Glosy grozily mu straceniem w ciemna, pelna cierpienia otchlan. Krzyczaly rozpaczliwie, zeby uciekal. Nalegaly, wrzeszczaly, prosily, blagaly, zadaly – wszystkie jednakowo zarliwie, niemal histerycznie. Francis pomyslal, ze to tak, jakby tkwil uwieziony w kanale z jakas piekielna orkiestra, w ktorej kazdy instrument gral coraz glosniej, natarczywiej i coraz bardziej falszywie.
Rozumial, dlaczego. Co jakis czas zamykal oczy, probujac troche odpoczac. Niewiele pomagalo. Dalej sie pocil, czul, ze napinaja sie wszystkie miesnie w jego ciele. To, ze nikt do tej pory nie zauwazyl jego wewnetrznej walki, bardzo go zaskakiwalo, bo kazdy, kto tylko lepiej by mu sie przyjrzal, musialby spostrzec, ze Francis chwieje sie na jakiejs krawedzi, waskiej niczym ostrze brzytwy.
Oddychal gleboko, ale mial wrazenie, ze na sali brakuje powietrza.
Czego oni nie widza? – pytal sam siebie.
Szpital to kryjowka aniola. Zeby moc swobodnie zabijac, musi miec mozliwosc przychodzenia tu i wychodzenia.
Spojrzal przez sale na komisje. To jest wyjscie, przypomnial sobie.
Zerknal ukradkiem na rodziny i przyjaciol otaczajacych pacjentow. Wszyscy mysla, ze aniol jest samotnym morderca. Ale ja wiem cos, o czym oni nie maja pojecia: ktos tutaj, swiadomie czy nie, pomaga aniolowi.
Dlaczego zabil Krotka Blond? Po co zwrocil na siebie uwage w miejscu, gdzie jest bezpieczny?
Lucy ani Peter nie zadali sobie tego pytania, uslyszal Francis w glebi siebie. Przerazil sie. To, ze on o tym pomyslal, przyprawilo go o zawroty glowy; przestraszyl sie, ze zwymiotuje. Glosy niosly sie w nim echem, ostrzegaly i upraszaly, nalegajac, zeby nie zapuszczal sie w ciemnosc, ktora przyzywal.
Mysla, ze zabil Krotka Blond, bo musi zabijac, analizowal dalej.
Odetchnal stechlym powietrzem.
Moze tak. Moze nie.
W tej chwili nienawidzil samego siebie bardziej niz kiedykolwiek. Tez moglbys byc morderca, uslyszal wlasne slowa. Przestraszyl sie, ze powiedzial to na glos, ale nikt nie zwrocil na niego najmniejszej uwagi.
Duzy Czarny gdzies sobie poszedl, znudzony monotonia kolejnych przesluchan. Kiedy wrocil na sale, Francis z olbrzymim wysilkiem zapanowal nad szarpiacym nim strachem. Wielki pielegniarz opadl na krzeslo.
– I jak, Mewa, polapales sie w tym? Dosc juz zobaczyles? – szepnal.
– Nie – odparl Francis cicho. Tego, czego jeszcze nie widzial, zarazem oczekiwal i bal sie.
Duzy Czarny nachylil sie do chlopaka, zeby stlumic slowa.
– Musimy wracac do Amherst. Niedlugo wieczor. Zaczna cie szukac. Masz wieczorem sesje?
– Nie – na poly sklamal Francis, bo nie znal odpowiedzi. – Pan Evans odwolal ja w tym zamieszaniu.
Duzy Czarny pokrecil glowa.
– Nie powinien tego robic. – Mowil do Francisa, ale bardziej do calego szpitala. Podniosl wzrok. – Chodz, Mewa. Trzeba wracac. Zostalo tylko kilka przesluchan. Nie beda sie niczym roznic od poprzednich.
Francis nie wiedzial, co powiedziec, bo nie chcial wyjawiac Duzemu Czarnemu prawdy. A przeciez jedno z tych przesluchan mialo byc zupelnie inne. Spojrzal przez sale.
Na swoja kolej czekalo jeszcze trzech mezczyzn. Wszystkich latwo bylo wypatrzyc w tlumie ludzi. Nie wygladali po prostu tak samo dobrze. Wlosy mieli albo przylizane, albo nastroszone. Ubrania niezbyt swieze. Nosili spodnie w prazki i koszule w krate albo sandaly i skarpetki nie do pary. Nic w nich nie pasowalo: ani to, w co byli ubrani, ani to, jak obserwowali przesluchania. Sprawiali wrazenie troche przekrzywionych. Trzesly im sie rece, skakaly kaciki ust – to efekty uboczne lekow. Francis ocenilby ich wiek na trzydziesci do czterdziestu pieciu lat. Zaden niczym szczegolnym sie nie wyroznial; nie byli grubi, wysocy, siwi, bliznowaci ani wytatuowani. Swoje emocje skrywali. Z zewnatrz wydawali sie pusci, jakby leki wymazaly nie tylko ich szalenstwo, ale tez imiona, nazwiska i przeszlosc.
Zaden nie odwrocil sie i nie spojrzal na niego, tego przynajmniej Francis byl pewien. Siedzieli po stoicku, niemal niewzruszenie patrzac wprost przed siebie, przez caly dlugi dzien. Francis nie widzial wyraznie ich twarzy, najwyzej profile.
Jednego otaczalo chyba ze czterech gosci. Chlopak domyslil sie, ze starsza para to rodzice, pozostala dwojka zas to siostra z mezem, ktory najwyrazniej zle sie tu czul. Drugi pacjent tkwil miedzy dwoma kobietami, obiema o wiele starszymi od niego; Francis pomyslal, ze to matka i ciotka. Obok trzeciego zajmowal miejsce sztywny, starszy mezczyzna w niebieskim garniturze, z surowym wyrazem twarzy. Z drugiej strony siedziala o wiele mlodsza kobieta. Siostra albo siostrzenica, pomyslal Francis. Niespeszona, uwaznie sluchala wszystkiego, co mowiono. Od czasu do czasu zapisywala cos w zoltym notesie.
Gruby sedzia lupnal mlotkiem.
– Co nam zostalo? – spytal zywo. – Robi sie pozno.
Psychiatra spojrzala w dol.
– Trzy przypadki, Wysoki Sadzie – wyjakala. – Nie powinny byc trudne. Dwaj mezczyzni trafili tu ze