– Nie sadzi pan, ze to posuniecie nieoczekiwane i ze moze nie zadzialac?

– Tak – zgodzil sie doktor. – Tylko na kogo? I jak?

Lucy znow nic nie odpowiedziala. Gulptilil spojrzal na zastygla twarz Kleo i pokrecil glowa.

– Ach, biedna Kleo. Tak czesto bawily mnie jej wyczyny, bo miala w sobie jakas szalencza energie, ktora utrzymywana pod pewna kontrola byla bardzo zabawna. Czy wiedziala pani, ze Kleo umiala wyrecytowac z pamieci caly wielki dramat Szekspira, wers w wers, slowo w slowo? Niestety, dzis po poludniu trafi na nasz maly cmentarz. Niedlugo zjawi sie tu grabarz, zeby przygotowac cialo. To bylo zycie spedzone w cierpieniu, zagubieniu i anonimowosci, panno Jones. Jesli komus kiedys na niej zalezalo, zniknal z danych i z pamieci naszej instytucji. Dlatego po latach spedzonych na tej planecie zostawila po sobie bardzo niewiele. To niesprawiedliwe, prawda? Miala bogata osobowosc, zdecydowane poglady, silne przekonania. To, ze wszystkie te rzeczy byly ze swojej natury oblakane, w niczym nie umniejsza jej pasji. Zaluje, ze nie mozemy postawic Kleo pomnika, bo zasluzyla na wieksze i lepsze epitafium niz notatka w szpitalnych aktach, ktora zostanie sporzadzona. Nie bedzie nagrobka. Kwiatow. Tylko nastepne lozko w tym szpitalu, tym razem dwa metry pod ziemia. Zasluzyla na pogrzeb z trabami, fajerwerkami, sloniami, lwami, tygrysami i konnym orszakiem, odpowiednim dla jej krolewskosci. – Doktor westchnal. Spojrzal na Lucy, odrywajac wzrok od martwego ciala. – Co pani teraz zamierza?

– Dalej szukac, doktorze. Szukac az do konca.

Gulptilil popatrzyl na nia przebiegle.

– Ach, obsesja. Parcie do celu, nie zwazajac na przeszkody. Cecha, ktora, jak pani moze przyzna, jest blizsza mojej profesji niz pani.

– Moze wytrwalosc bylaby tu lepszym slowem.

Doktor wzruszyl ramionami.

– Jak pani sobie zyczy. Ale prosze mi powiedziec, panno Jones: przyjechala tu pani szukac szalenca? Czy czlowieka zdrowego na umysle?

Nie zaczekal na odpowiedz, ktorej i tak szybko by nie uslyszal. Wsunal cialo Kleo z powrotem do chlodni z chrzaknieciem wysilku, przy wtorze jeku prowadnic uginajacych sie pod ciezarem.

– Musze isc po grabarza – poinformowal. – Czeka go pracowity dzien. Do widzenia, panno Jones.

Lucy patrzyla, jak doktor wychodzi. Jego pulchne cialo kolysalo sie lekko w ostrym swietle lamp. Pomyslala, ze czuje mimowolny podziw dla mordercy, ktoremu udalo sie znalezc w szpitalu schronienie. Mimo jej wszystkich wysilkow wciaz pozostawal ukryty w jego murach i prawdopodobnie calkowicie bezpieczny, nietykalny.

Tak ci sie wydawalo, co?

Zamknalem oczy. Wiedzialem, ze aniol zbliza sie nieuchronnie i za kilka chwil znajdzie sie przy mnie. Probowalem uspokoic oddech, zwolnic tempo bicia serca, bo zdawalo mi sie, ze od tej chwili kazde slowo bedzie niebezpieczne, zarowno dla mnie, jak i dla niego.

– Nie, tylko mi sie wydawalo. Tak wlasnie bylo.

Odwrocilem sie, najpierw w prawo, potem w lewo, szukajac zrodla slow, ktore slyszalem w mieszkaniu. Opary, duchy, blade swiatla chwialy sie i migotaly po obu stronach.

– Bylem calkowicie bezpieczny, w kazdej chwili, sekundzie, wszystko jedno, co robilem. Przeciez to widzisz, Mewa, prawda? – Jego glos brzmial ochryple, przepelniony arogancja i gniewem, a kazde slowo wstrzasalo mna jak pocalunek umarlego. – Nie rozumieli nawet prawa – pochwalil sie. – Ich wlasne zasady okazaly sie zupelnie bezuzyteczne.

– Ale nie mogles schowac sie przede mna – odparlem wojowniczo.

– A myslisz, ze teraz ty mozesz ukryc sie przede mna? – spytal aniol ostro. – Przed samym soba?

Nie odpowiedzialem. Nastapila chwila ciszy, potem eksplozja jak wystrzal i brzek szkla rozbijanego na tysiac odlamkow. Popielniczka pelna niedopalkow roztrzaskala sie o sciane, rzucona z sila i szybkoscia blyskawicy. Skulilem sie. Jak pijanemu krecilo mi sie w glowie. Wyczerpanie, napiecie i strach walczyly we mnie o lepsze. Poczulem zatechly zapach dymu i zobaczylem pyl popiolu, wciaz unoszacy sie w powietrzu obok ciemnej smugi na bialej scianie.

– Zblizamy sie do konca. Nie wyczuwasz tego? – zakpil aniol. – Nie rozumiesz, ze to juz prawie koniec?

Glos aniola dokuczal i bolal.

– Nadchodzi pora umierania – powiedzial gorzko.

Spojrzalem na swoja dlon. Czy to ja rzucilem popielniczka na dzwiek jego slow? Czy on to zrobil, zeby pokazac, ze nabiera ciala, substancji, powoli wraca do swojej postaci? Znow staje sie rzeczywisty? Widzialem, ze moja dlon drzy.

– Zdechniesz tu, Francis. Powinienes zdechnac wtedy, ale teraz zdechniesz tu. Sam. Zapomniany. Niekochany. I niezywy. Minie wiele dni, zanim ktos znajdzie twojego trupa, wiecej niz trzeba, zeby robaki zalegly sie w twojej skorze, zoladek sie wydal, a smrod przesiaknal sciany.

Pokrecilem glowa, walczac z calych sil.

– O, tak – ciagnal. – Tak to bedzie wygladalo. Ani slowa w gazecie, ani jednej lzy na twoim pogrzebie, o ile w ogole ktos urzadzi pogrzeb. Myslisz, ze ludzie sie zbiora, zeby cie oplakiwac? Zapelnia lawy uroczego kosciola?

Wyglosza piekne mowy o twoich dokonaniach? O wszystkich wspanialych i znaczacych rzeczach, ktore zrobiles, zanim umarles? Nie wydaje mi sie, zeby w scenariuszu znajdowal sie taki final, Francis. Ani troche. Po prostu zdechniesz i tyle. Ludzie, ktorzy zawsze mieli cie gdzies, poczuja tylko wielka ulge. Beda sie po cichu cieszyc, ze nie jestes juz dla nich ciezarem. Zostanie po tobie jedynie smrod, ktory nastepni lokatorzy pewnie zmyja srodkiem dezynfekujacym i lugiem.

Niezbornie machnalem reka w strone zapisanej sciany.

Aniol sie zasmial.

– Myslisz, ze ktos sie przejmie twoimi glupimi bazgrolami? Znikna w kilka minut. Sekund. Ktos tu przyjdzie, spojrzy raz na to, co ten wariat narobil, przyniesie pedzel i zamaluje kazde slowo. I wszystko to, co wydarzylo sie dawno temu, zostanie pogrzebane na zawsze.

Zamknalem oczy. Jesli bily mnie slowa, kiedy mialem spodziewac sie piesci? Mialem wrazenie, ze aniol rosnie w sile z kazda sekunda, a ja slabne. Odetchnalem gleboko i zaczalem wlec sie przez pokoj z olowkiem w reku.

– Nie dozyjesz konca tej opowiesci – powiedzial. – Rozumiesz, Francis? Nie dozyjesz. Nie pozwole na to. Myslisz, ze mozesz napisac zakonczenie? Nie badz smieszny. Zakonczenie nalezy do mnie, zawsze nalezalo. I zawsze bedzie nalezec.

Nie wiedzialem, co myslec. Jego grozba byla tak samo rzeczywista jak wtedy, tyle lat temu. Ale brnalem przed siebie, bo musialem sprobowac. Pragnalem, zeby Peter przyszedl mi na pomoc. Aniol musial jakos wejrzec w moje mysli. A moze glosno wyjeczalem imie Strazaka i nie zdawalem sobie z tego sprawy, bo aniol znow sie rozesmial.

– Tym razem on ci nie pomoze. Peter nie zyje.

Rozdzial 30

Peter szedl korytarzem Amherst, zagladajac do swietlicy i stolowki, przystajac przed salami badan, wymijajac grupki pacjentow. Szukal Francisa albo Lucy. Ale zadnego z dwojga nie bylo w poblizu. Mial dojmujace wrazenie, ze dzieje sie cos waznego, a on nie moze byc tego swiadkiem. Nagle przypomnialo mu sie, jak szedl przez wietnamska dzungle. Niebo nad glowa, wilgotna ziemia pod stopami, przegrzane powietrze i lepka roslinnosc pieszczaca ubrania, wszystko to wydawalo sie takie same jak co dnia, ale nie bylo jak sie dowiedziec, nie liczac szostego zmyslu, czy za zakretem na drzewie nie ma snajpera albo zasadzki. Moze niewidoczny drut rozciagniety nad sciezka cierpliwie czekal na nieostrozny krok, ktory odpali zakopana mine. Wszystko bylo rutynowe, na swoim miejscu i zwyczajne, oprocz tej jednej, ukrytej rzeczy, zwiastujacej tragedie. Tak wlasnie postrzegal otaczajacy go szpitalny swiat.

Zatrzymal sie na chwile przed zakratowanym oknem, gdzie pozostawiono bez opieki starego czlowieka na

Вы читаете Opowiesc Szalenca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату