cholernie jasne. – Pokrecil glowa. – Mewa, musze sie stad wydostac. – Wzial kolejny gleboki oddech, potem sprostowal: – Musimy sie stad wydostac. – Podniosl wzrok i zobaczyl cos na twarzy Francisa, bo przerwal i przez nastepnych kilka sekund po prostu przypatrywal sie mlodemu mezczyznie. – O co chodzi? – spytal po dluzszej chwili milczenia.
– On tam byl – szepnal Francis.
Peter sciagnal brwi i nachylil sie do przodu.
– Kto?
– Aniol.
Peter pokrecil glowa.
– Nie sadze…
– Byl – szepnal Francis. – Stal przy moim lozku tamtej nocy, opowiadal, jak latwo moglby mnie zabic, a dzisiaj w nocy odwiedzil Kleo. Jest wszedzie, tylko go nie widzimy. Stoi za wszystkim, co sie wydarzylo tu, w Amherst, i bedzie stal za wszystkim, co sie tu jeszcze wydarzy. Kleo sie zabila? Jasne. Pewnie tak. Ale kto inny otworzylby dla niej drzwi?
– Otworzyl drzwi…
– Tak, do dormitorium kobiet, na klatke schodowa. Pomogl Kleo niepostrzezenie przejsc obok dyzurki…
– Sluszna uwaga – stwierdzil Peter. – Wlasciwie kilka slusznych uwag… – Przetrawial to przez chwile. – Masz racje, Mewa, co do jednego. Ktos otworzyl jakies drzwi. Ale dlaczego jestes taki pewny, ze zrobil to aniol?
– Widze to – odparl Francis cicho.
Peter spojrzal na niego nieco zbity z tropu, z powatpiewaniem.
– Dobra – powiedzial. – Co takiego widzisz?
– Jak to sie stalo. Mniej wiecej.
– Mow dalej, Mewa. – Peter znizyl troche glos.
– Przescieradlo. To, z ktorego byla petla…
– Tak?
– Posciel na lozku Kleo lezala nietknieta. Peter milczal.
– Kciuk…
Strazak kiwnal zachecajaco glowa.
– Kciuk nie znajdowal sie bezposrednio pod cialem. Wygladalo to tak, jakby ktos go przeniosl kawalek dalej. Gdyby Kleo sama odciela sobie palec, porzucilaby gdzies w poblizu nozyczki albo noz. Ale niczego takiego tam nie bylo. A gdyby odciela go gdzies indziej, no to lecialaby krew. Slad wiodlby na klatke. A ja zauwazylem tylko jedna czerwona plame pod jej cialem. – Francis wzial gleboki oddech, a potem szepnal jeszcze raz: – Widze to.
Peter siedzial z rozchylonymi ustami. Zamierzal zadac nasuwajace sie pytania, kiedy do stolika podszedl Maly Czarny. Wycelowal w Petera palec wskazujacy, dzgnal nim powietrze i przerwal rozmowe.
– Idziemy – powiedzial zniecierpliwionym tonem. – Doktor cie wzywa. Peter zawahal sie miedzy checia zadania Francisowi jeszcze kilku pytan a odejsciem.
– Mewa – powiedzial w koncu. – Zatrzymaj swoje przemyslenia dla siebie, dopoki nie wroce, dobra?
Francis zaczal odpowiadac, ale Peter nachylil sie do niego.
– Niech nikt tu nie pomysli, ze odbilo ci jeszcze bardziej – sapnal. – Po prostu na mnie zaczekaj, w porzadku?
Mial sporo racji; Francis kiwnal glowa. Peter odstawil swoja tacke przy punkcie zwrotu naczyn i poslusznie wyszedl za pielegniarzem. Francis przez chwile siedzial jeszcze na swoim miejscu, na srodku stolowki. Panowal tu jednostajny halas – szczek talerzy i sztuccow, smiechy, krzyki, ktos falszowal jakas nierozpoznawalna piosenke, zaklocajac odglos radia grajacego w glebi kuchni. Zwyczajny poranek, pomyslal Francis. Ale kiedy sie podniosl niezdolny juz przelknac ani kawalka grzanki wiecej, zobaczyl, ze pan Zly stoi w kacie i uwaznie mu sie przyglada. Kiedy szedl przez sale, odniosl wrazenie, ze obserwuja go tez inne oczy. Przez chwile mial ochote sie odwrocic, sprawdzic, czy uda mu sie wypatrzyc tych, ktorzy odprowadzaja go wzrokiem, ale potem postanowil tego nie robic. Nie byl wcale przekonany, czy chce wiedziec, kogo interesuje jego przemieszczanie sie po stolowce. Przez sekunde zastanawial sie tez, czy smierc Kleo nie zapobiegla czemus innemu. Przyspieszyl kroku, bo przyszlo mu na mysl, ze na zeszla noc moglo byc zaplanowane zamordowanie jego samego, ale tylko przypadkiem nadarzyla sie inna sposobnosc do wykorzystania.
Kiedy Peter, w towarzystwie Malego Czarnego, wszedl do poczekalni doktora Gulptilila, uslyszal dobiegajacy z gabinetu piskliwy, podniesiony glos psychiatry, ledwo powstrzymujacy wybuch gniewu. Pielegniarz zalozyl Peterowi kajdanki tylko na rece, nogi pozostawil wolne, tak ze podczas podrozy przez teren szpitala Strazak byl, przynajmniej w swoim mniemaniu, tylko czesciowo wiezniem. Panna Laska siedziala za biurkiem. Kiedy pacjent pojawil sie w drzwiach, skinieniem glowy wskazala mu lawke. Peter wytezal sluch, zeby uslyszec dokladnie, co tak zdenerwowalo Pigule – bo uwazal, ze spokojny dyrektor bylby o wiele sklonniejszy mu pomoc niz rozwscieczony. Po kilku minutach uswiadomil sobie, ze furie doktora wywolala Lucy. To go zaskoczylo.
W pierwszej chwili chcial zerwac sie i wpasc do gabinetu.
Ale powstrzymal sie, biorac gleboki oddech.
Potem uslyszal przez gruba sciane i drewno drzwi:
– Panno Jones, bedzie pani osobiscie odpowiedzialna za cale zamieszanie w szpitalu. Kto wie, jacy jeszcze pacjenci moga znalezc sie w niebezpieczenstwie przez pani wyczyny!
Do cholery z tym, pomyslal Peter i gwaltownie wstal. Byl juz pod drzwiami gabinetu, zanim Maly Czarny albo panna Laska zdolali zareagowac.
– Hej! – zawolala piersiasta sekretarka. – Nie mozesz…!
– Wlasnie, ze moge. – Peter siegnal po klamke obiema skutymi dlonmi.
– Panie Moses! – wrzasnela Laska.
Ale chudy pielegniarz poruszal sie leniwie, niemal nonszalancko, jakby wtargniecie Petera do gabinetu doktora Gulptilila bylo najzwyklejsza rzecza na swiecie.
Pigula podniosl wzrok, czerwony na twarzy i sploszony Lucy siedziala na krzesle przed biurkiem, troche blada, ale tez lodowato niewzruszona, jakby przywdziala pancerz, i slowa dyrektora, chocby nie wiadomo jak wsciekle, po prostu sie od niej odbijaly. Nie zmienila wyrazu twarzy, kiedy przez drzwi wpadl Peter, a za nim Maly Czarny.
Gulptilil wzial gleboki oddech, opanowal sie i spojrzal na nich zimno.
– Peter, za chwile cie poprosze. Zaczekaj na zewnatrz. Panie Moses, gdyby pan mogl…
Ale Peter nie dal mu dokonczyc.
– To tak samo moja wina – powiedzial.
Doktor Gulptilil machal wlasnie reka, wypraszajac go, ale zatrzymal sie w pol ruchu.
– Wina? – spytal. – Jak to, Peter?
– Zgadzalem sie z kazdym krokiem, jaki ona do tej pory zrobila. A jest oczywiste, ze nalezalo podjac kroki wyjatkowe, zeby wykluczyc morderce.
Nalegalem na to od poczatku, wiec wszelkie zamieszanie jest tak samo moja wina. Doktor Gulptilil zawahal sie.
– Wiele przypisujesz swoim wyborom, Peter.
Stwierdzenie to ogluszylo troche Strazaka. Odetchnal gwaltownie.
– To zwykly fakt kazdego kryminalnego dochodzenia – powiedzial. – Po prostu w pewnym momencie nalezy zastosowac radykalne srodki, zeby zmusic cel do zachowan, ktore go wyizoluja i sprawia, ze bedzie odsloniety.
Peter pomyslal, ze zabrzmialo to przemadrzale i nie bylo do konca prawda, ale nie wiedzial, co innego powiedziec w tej chwili, wyglosil jednak te kwestie z wystarczajacym przekonaniem w glosie, zeby chociaz to, co mowil, wydawalo sie prawda.
Gulptilil odchylil sie na swoim fotelu, odetchnal, zamilkl. Lucy i Peter patrzyli na niego i oboje mysleli mniej wiecej to samo: tym, co czynilo doktora w ciekawy sposob groznym czlowiekiem, byla jego zdolnosc zdystansowania sie, powstrzymania oburzenia, urazy czy gniewu i przejscia w tryb cichej obserwacji. Niepokoilo to Lucy, bo czula sie pewniej, kiedy ludzie wyladowywali swoja zlosc. Peter uznal, ze to niezwykle przydatna umiejetnosc. Mial wrazenie, ze kazda rozmowa z psychiatra byla tak naprawde partia pokera o wysoka stawke, gdzie Gulptilil mial wiekszosc zetonow, a siedzacy naprzeciw niego czlowiek stawial pieniadze, ktorych nie posiadal. Oboje pomysleli, ze doktor przelicza cos w glowie. Maly Czarny zlapal Petera za ramie, zeby wyciagnac