zrobilem. Tu chodzilo o cos wiecej niz tylko stwierdzenie, ze zajelismy swoje miejsca na scenie i czulismy ostatnie uklucia tremy przed podniesieniem kurtyny, zastanawiajac sie, czy zapamietalismy swoje role, czy mamy dobrze przecwiczone ruchy, czy bedziemy wchodzic w odpowiednich momentach i reagowac na sygnaly. Aniol wiedzial, gdzie jestesmy fizycznie, ale nie tylko: wiedzial, gdzie jestesmy myslami.
Za wyjatkiem byc moze mnie, bo w mojej glowie panowal wielki zamet.
Kolysalem sie w przod i w tyl jak ranny na polu bitwy, ktory chce zawolac o pomoc, ale moze wydac z siebie tylko niski jek bolu. Kleczalem na podlodze, a sciany przede mna ubywalo, tak samo jak slow, ktore mi jeszcze zostaly.
Wokol mnie aniol ryczal glosem tornada, zagluszajac moje protesty.
– Wiedzialem. Wiedzialem! – wrzeszczal. – Byliscie wszyscy tacy glupi… normalni… zdrowi! - Jego krzyk odbijal sie od scian, nabieral pedu w ciemnosci, a potem uderzal mnie jak ciosy piesci. – A ja nie bylem! Okazalem sie o wiele potezniejszy!
Pochylilem glowe i zacisnalem mocno oczy.
– Nie ja… – zawolalem, co nie mialo wiele sensu, ale dzwiek wlasnego glosu przebijajacego sie przez ryk aniola spowodowal nagly przyplyw adrenaliny. Odetchnalem, czekajac, az aniol zesle na mnie bol, ale kiedy ten nie nadszedl, podnioslem wzrok i zobaczylem, ze pokoj nagle wybucha swiatlem. Eksplozje, rozblyski jak pociski fosforowe w oddali, smugowe, mknace przez ciemnosc, bitwa w mroku. - Powiedz! – zazadalem, unoszac glos ponad ferwor walki. Swiat mojego malego mieszkania kolysal sie i trzasl od gwaltownych starc. Aniol byl dookola, otaczal mnie ze wszystkich stron. Zazgrzytalem zebami. – Powiedz! – zawolalem jeszcze raz, najglosniej jak moglem.
Wtedy do ucha zaszeptal mi grozny, cichy glos.
– Znasz odpowiedzi, Mewa. Poznales je tamtej nocy. Po prostu sie przed nimi bronisz.
– Nie – krzyknalem.
– Nie chcesz przyznac, ze Mewa wiedzial, w tamtym lozku, tamtej nocy, bo to by oznaczalo, ze Francis teraz musi sie zabic, prawda?
Nie moglem odpowiedziec. Lzy i szloch wstrzasaly moim cialem.
– Bedziesz musial umrzec. Bo poznales odpowiedzi tamtej nocy. Czulem agonie cierpienia przeszywajaca moje cialo, kiedy wyszeptalem jedyna mysl, ktora - wiedzialem to – mogla uciszyc aniola.
– Nie chodzilo o Krotka Blond, prawda? – spytalem. – Nigdy o nia nie chodzilo.
Zasmial sie. Smiechem prawdy. Okropnym, zgryzliwym, jakby psulo sie cos, czego nigdy nie da sie naprawic.
– Co jeszcze Mewa zrozumial tamtej nocy? – zagrzmial aniol.
Przypomnialem sobie, jak lezalem w lozku. Bardziej niz nieruchomo, sztywno jak katatonik, zmrozony jakas straszliwa wizja swiata, niezdolny do ruchu, do mowy, do wszystkiego oprocz oddychania. Wtedy wlasnie zobaczylem caly swiat smierci, stworzony przez aniola. Peter czail sie pod i drzwiami. Lucy siedziala w dyzurce. Bracia Moses czekali na gorze. Wszyscy byli sami, odizolowani, rozdzieleni, narazeni na atak. A kto najbardziej? Lucy. - Krotka Blond – wyjakalem. – Ona byla tylko… – Czescia ukladanki. Zrozumiales to, Mewa. Teraz, tej nocy, jest tak samo jak wtedy. – Glos aniola grzmial wladczoscia. Z trudem mowilem. W glowie odnajdowalem te same slowa, ktore przyszly do mnie tamtej nocy, tyle lat wczesniej. Raz. Dwa. Trzy. Potem Krotka Blond. Czemu jeszcze sluzyly te wszystkie smierci? W nieunikniony sposob sprowadzily Lucy do miejsca, gdzie siedziala sama, w ciemnosci, w srodku swiata rzadzonego nie przez logike, rozsadek czy organizacje, cokolwiek Gulptilil, Evans, Peter, bracia Moses czy ktokolwiek z wladz Szpitala Western State mogl myslec. To byla arktyczna strefa rzadzona przez aniola. Aniol warknal i kopnal mnie. Byl jak opar, duch. Ale cios zabolal. Jeknalem, potem z trudem podnioslem sie na kolana i podpelzlem z powrotem do sciany. Ledwie trzymalem w dloni olowek. To wlasnie zobaczylem tamtej nocy w ciemnosci.
Polnoc byla coraz blizej. Godziny pelzly coraz wolniej. Noc zapanowala nad otaczajacym go swiatem. Francis lezal sztywno, w myslach przetrzasajac wszystko, co wiedzial. Ciag morderstw sprowadzil Lucy do szpitala, a teraz siedziala tuz za drzwiami, z krotko przycietymi wlosami, ufarbowanymi na blond, czekajac na morderce. Tyle roznych smierci i pytan, a jak brzmiala odpowiedz? Francisowi zdawalo sie, ze ma ja w zasiegu reki, a mimo to pozostawala nieuchwytna jak piorko niesione wiatrem.
Odwrocil sie na lozku i spojrzal na Petera, ktory siedzial z glowa oparta o ramiona zalozone na kolanach. Strazaka w koncu zmoglo wyczerpanie. Chlopak mial nad przyjacielem przewage. Panika i strach odpedzaly z jego powiek sen.
Francis pomyslal, ze niewiele brakuje, zeby wszystko stalo sie dla niego zupelnie jasne, i otworzyl usta. W ciszy rozpaczy, dokladnie w tej chwili, uslyszal charakterystyczny zgrzyt klucza. Ktos zamykal drzwi.
Peter poderwal glowe. Zerwal sie na nogi, zdziwiony, jak to mozliwe, ze zasnal i nie uslyszal stlumionego odglosu krokow tuz za sciana. Wymacal klamke i oparl sie barkiem o drzwi. Mial nadzieje, ze dzwiek, ktory go obudzil, pochodzil ze snu i nie byl prawdziwy. Klamka sie obrocila, ale drzwi ani drgnely; czul, ze trzyma je zasuwka. Dal krok w tyl. Klebily sie w nim najrozniejsze uczucia, rozne od strachu czy paniki, inne niz niepokoj, szok czy zaskoczenie. Byl pelen prostych oczekiwan opartych na zdroworozsadkowych podejrzeniach na temat tego, jak uplynie ta noc, i nagle uswiadomil sobie, ze wszystko, co sobie wyobrazil, zniknelo, zastapione jakas straszna tajemnica. Poczatkowo nie wiedzial, co robic, wiec wzial gleboki oddech. Juz niejeden raz znajdowal sie w sytuacjach wymagajacych spokoju i opanowania, gdy najrozniejsze niebezpieczenstwa krazyly mu wokol glowy albo szarpaly za rekawy. Strzelaniny, kiedy byl zolnierzem. Pozary, kiedy pelnil funkcje strazaka. Przygryzl mocno warge i upomnial sie, zeby nie tracic rozsadku i nie halasowac. Potem przytknal twarz do malego okienka w drzwiach. Wyciagnal szyje, probujac wyjrzec na korytarz. Nie stalo sie jeszcze nic, co odroznialoby te noc od wszystkich innych, powtarzal sobie w myslach.
Francis zsunal nogi z lozka. Podniosl sie, gnany silami, ktorych jeszcze nie rozpoznawal. Slyszal choralny krzyk swoich glosow. Zaczelo sie! - ale nie wiedzial, co takiego sie zaczelo. Stal jak posag przy swoim lozku, czekajac na nadejscie nastepnej chwili. Mial nadzieje, ze w ciagu kilku sekund stanie sie jasne, co powinien zrobic. I ze kiedy bedzie to juz wiedzial, znajdzie w sobie dosc sil. Byl pelen watpliwosci. Nie pamietal, zeby kiedykolwiek cos mu sie udalo, choc raz, przez cale zycie.
Lucy podniosla wzrok znad biurka i wyjrzala przez siatke w czern korytarza. Zobaczyla jakas sylwetke tam, gdzie kilka godzin wczesniej Maly Czarny pomachal jej reka. Postac zmaterializowala sie jakby z nicosci. Lucy wychylila sie i zobaczyla, ze pielegniarz w bialym uniformie przystaje przy drzwiach dormitorium mezczyzn, potem rusza dalej w jej strone. Uniosl kciuk i chyba sie usmiechnal. Zachowywal sie pewnie i nieskrepowanie. Szedl bez wahania, nie szural, nie powloczyl nogami jak wiekszosc pacjentow. Im zawsze ciazylo jarzmo chorob. On poruszal sie z lekkoscia, ktora umieszczala go w innej kategorii. Mimo to Lucy polozyla dlon na kopertowce, upewniajac sie, ze pistolet ma przy sobie.
Pielegniarz podszedl blizej. Nie byl zbyt potezny, prawdopodobnie nie przewyzszal wzrostem Lucy, ale gorowal nad nia waga szczuplego, atletycznego ciala. Idac korytarzem, wygladal troche tak, jakby wylanial sie z chmury, nabieral ksztaltu. Z kazdym krokiem stawal sie coraz wyrazniejszy. Zatrzymal sie przy drzwiach od schowka. Sprawdzil, czy sa zamkniete, potem zrobil to samo przy zejsciu do kotlowni w piwnicy. Poruszyl drzwiami, potem wyjal skads pek kluczy bardzo podobny do tych, ktore dostala na noc Lucy. Wsunal jeden z nich do zamka. Stal moze szesc, siedem metrow od dyzurki. Lucy zacisnela dlon na kolbie pistoletu. Siegnela do przycisku interkomu, ale zawahala sie, kiedy pielegniarz odsunal sie od drzwi.
– Idioci od napraw zawsze zostawiaja je otwarte – powiedzial sympatycznym glosem. – Mozna im sto razy powtarzac, zeby tego nie robili, a oni swoje. Dziwie sie, ze nie ma jeszcze tam na dole, w tunelach, tuzina pacjentow. – Wyszczerzyl sie w usmiechu i wzruszyl ramionami.