Rozdzial 8
Powoli, jakby z oporami, wszystko wrocilo do normy. To nie tak, zauwazyl w duchu Francis, ze pacjenci nagle zrobili sie krnabrni czy nawet klotliwi jak dzieci, ktore nauczyciel probuje zmusic do uwazania na nudnej lekcji. Byli raczej niespokojni i zdenerwowani. Za krotko spali, dostali za duzo lekow, mieli za duzo wrazen i niepewnosci. Starsza kobieta z rozczochranymi, siwymi, pozlepianymi w straki wlosami bez przerwy wybuchala placzem; ocierala lzy rekawem, krecila glowa, usmiechala sie, mowila, ze juz wszystko w porzadku, a po kilku sekundach znow zaczynala lkac. Mezczyzna w srednim wieku, kiedys kapitan kutra rybackiego, z twardym spojrzeniem i tatuazem nagiej kobiety na przedramieniu, odwracal sie co chwila na krzesle i ogladal z obawa na drzwi, jakby sie spodziewal, ze ktos bezglosnie wsliznie sie do pomieszczenia. Ci, ktorzy sie jakali, teraz jakali sie jeszcze bardziej. Ci, ktorzy latwo wpadali w gniew, siedzieli sztywni i spieci. Ci, ktorzy czesto plakali, wydawali sie szybsi w drodze do swojego zalzawionego celu. Niemi osuneli sie glebiej w milczenie.
Nawet Peter Strazak, zazwyczaj zarazajacy spokojem wszystkich uczestnikow sesji, nie mogl usiedziec; kilka razy przypalal papierosa i zaczynal chodzic po obrzezu kola. Kojarzyl sie Francisowi z bokserem, tuz przed pojedynkiem – rozgrzewajacym sie na ringu, wymierzajacym prawe i lewe ciosy w nieistniejace szczeki, podczas gdy przeciwnik czeka w przeciwleglym narozniku.
Gdyby Francis byl weteranem szpitala psychiatrycznego, rozpoznalby wyrazny skok poziomu paranoi u wielu innych pacjentow. Wszystko wciaz pozostawalo niewyartykulowane; przypominalo czajnik, w ktorym woda zaczyna sie juz gotowac, ale gwizdek jeszcze milczy. Cos jednak wisialo w powietrzu, troche jak brzydki zapach w upalne popoludnie. Glosy Francisa krzykiem domagaly sie uwagi i uciszenie ich wymagalo jak zwykle sporej sily woli. Czul, ze napinaja mu sie miesnie ramion i brzucha, jakby w ten sposob wspomagaly umysl w trzymaniu wyobrazni na wodzy.
– Mysle, ze powinnismy porozmawiac o wydarzeniach zeszlej nocy – zaczal wolno pan Evans. Okulary zsunely mu sie lekko, wiec patrzyl ponad nimi, skaczac wzrokiem od pacjenta do pacjenta.
Evans byl jednym z tych ludzi, pomyslal Francis, ktorzy wyglaszaja pozornie oczywiste stwierdzenia – na przyklad koniecznosc porozmawiania o tym, co i tak zaprzatalo mysli wszystkich – ale spojrzeniem sugeruja, ze chodzi im o cos zupelnie innego.
Jeden z mezczyzn natychmiast naciagnal koszule na glowe i zakryl uszy dlonmi. Inni zaczeli sie wiercic na krzeslach. Nikt z poczatku sie nie odzywal; rozpelzajace sie po sali milczenie zdawalo sie Francisowi napiete jak wiatr wypelniajacy zagle lodzi – niewidzialne. Po chwili sam strzaskal te cisze.
– Gdzie jest Chudy? – zapytal. – Dokad go zabrali? Co z nim zrobili? Panu Evansowi najwyrazniej ulzylo, ze na pierwsze pytania tak latwo odpowiedziec. Odchylil sie na oparcie metalowego krzesla.
– Chudy zostal zabrany do aresztu hrabstwa – oznajmil. – Przebywa w pojedynczej celi pod calodobowa obserwacja. Doktor Gulptilil byl u niego dzisiaj rano. Dopilnowal, zeby Chudy dostawal leki w odpowiednich dawkach. Chudy ma sie dobrze. Jest troche spokojniejszy niz przed… – przerwal -… tym zajsciem.
Grupa przez chwile przyswajala to obwieszczenie. Z nastepnym pytaniem wyrwala sie Kleo.
– Dlaczego nie przywioza go z powrotem? Tu jest jego miejsce. Nie w wiezieniu, za kratami, bez slonca, za to pewnie ze zgraja kryminalistow. Drani. Gwalcicieli i zlodziei, zaloze sie. Biedny Chudy. W rekach policji. Faszystowskich bydlakow.
– Dlatego ze jest oskarzony o przestepstwo – odparl szybko Evans. Dziwnie uchylal sie od uzycia slowa „morderstwo”.
– Ale ja czegos nie rozumiem – wtracil sie Peter Strazak dosc cicho, zeby wszyscy odwrocili sie do niego. – Chudy jest wariatem. Wszyscy widzielismy, jak sie szarpal. Cierpial na…
– Dekompensacje – dokonczyl sztywno pan Zly.
– Wyjatkowo durne okreslenie – stwierdzila ze zloscia Kleo. – Po prostu glupie, durne, cholernie do niczego dranskie slowko.
– Wlasnie – ciagnal Peter, nabierajac rozpedu. – Cos sie z nim dzialo. Wszyscy to wiedzielismy, przez caly dzien bylo z nim coraz gorzej i nikt nic nie zrobil, zeby mu pomoc. Wiec eksplodowal. A przeciez trafil do szpitala przez swoje wczesniejsze problemy, wiec dlaczego go oskarzyli? Czyzby wiedzial, co robi?
Evans przygryzl warge.
– To ustali prokurator hrabstwa – odparl po chwili. – Do tego czasu Chudy zostanie tam, gdzie jest…
– A ja uwazam, ze powinni go przywiezc z powrotem tu, gdzie ma przyjaciol – mruknela Kleo gniewnie. – Tylko nas teraz zna. Nie ma zadnej rodziny oprocz nas.
Wszyscy mrukneli zgodnie.
– Nie mozemy czegos zrobic? – spytala kobieta z wlosami posklejanymi w straki.
Jej pytanie rowniez wywolalo pomruk aprobaty.
– Coz,
– Cholerna glupota. – Kleo prychnela z wyraznym obrzydzeniem. – Idioci, durne bydlaki.
Francis nie byl pewien, kogo konkretnie miala na mysli, ale nie mogl powiedziec, ze nie zgadza sie z jej doborem slow. Kleo miala cesarska umiejetnosc trafiania w sedno sprawy w wyjatkowo pogardliwy i wladczy sposob. Cala grupa zaczela przeklinac. Sala wypelnila sie zlowrogim gwarem.
Pan Zly podniosl reke, coraz bardziej zdesperowany.
– Takie gniewne gadanie nie pomoze Chudemu ani nikomu z nas – powiedzial. – Wiec dajmy sobie z tym spokoj. – Machnal dlonia, jakby cos przecinal.
Francis przyzwyczail sie juz do tego gestu; bylo to jedno z licznych zachowan psychologa, ktore podkreslalo, kto tu jest normalny i kto z tej racji powinien sprawowac kontrole. I jak zwykle gest ten mial odpowiednio zastraszajacy skutek: grupa powoli sie uspokoila, wszyscy niechetnie opadli na krzesla, a iskra buntu zgasla w stechlym powietrzu. Peter Strazak nie poddal sie jednak nastrojowi. Siedzial ze skrzyzowanymi ramionami i sciagnietymi brwiami.
– Mysle, ze gniewnego gadania wcale nie jest za duzo – odezwal sie w koncu, niezbyt glosno, ale z wyraznym naciskiem. – I nie rozumiem, dlaczego mialoby nie pomoc Chudemu. Kto wie, co w tej chwili moze mu pomoc albo nie? Moim zdaniem powinnismy protestowac jeszcze dobitniej.
Pan Zly odwrocil sie do niego gwaltownie.
– Ty bys tak pewnie zrobil.
Obaj popatrzyli na siebie z nienawiscia; Francis dostrzegl, ze niewiele brakuje, zeby doszlo do czegos powazniejszego. Potem, niemal tak samo nagle, wrazenie to zniknelo, bo pan Zly znow sie odwrocil.
– Powinienes zachowac swoje opinie dla siebie. Tam, gdzie ich miejsce – powiedzial z wyzszoscia i lekcewazeniem.
Cala grupa zamarla.
Peter zastanawial sie nad odpowiedzia, ale w tej chwili od strony drzwi dobiegl jakis dzwiek.
Wszyscy popatrzyli w tamta strone. Do sali powoli wtoczyl swoje cielsko Duzy Czarny. Przez chwile zaslanial soba wejscie. Potem za nim weszla kobieta, ktora Francis widzial przez okno na poczatku sesji. Za nia z kolei pojawil sie Pigula i, na koncu, Maly Czarny. Obaj pielegniarze staneli jak wartownicy przy drzwiach.
– Panie Evans – odezwal sie Gulptilil. – Przepraszam, ze przerywamy sesje…
– To nic – odparl Zly. – I tak mielismy wlasnie konczyc.
Francisowi przeszlo przez mysl, ze cos dopiero sie wlasnie zaczynalo. Tak naprawde jednak nie sluchal rozmowy dwoch mezczyzn. Wpatrywal sie w kobiete stojaca miedzy bracmi Moses.
Mial wrazenie, ze zauwaza wiele rzeczy jednoczesnie: byla szczupla i wyjatkowo wysoka, miala z metr osiemdziesiat piec wzrostu; jej wiek ocenial na trzydziesci lat. Skora w odcieniu jasnego, kakaowego brazu przypominala kolorem jesienne liscie debu, a oczy sprawialy wrazenie nieco orientalnych. Wlosy opadaly jej lsniaca, czarna fala za ramiona. Rozpiety bezowy plaszcz ukazywal niebieski kostium. W smuklych delikatnych dloniach trzymala skorzana teczke i patrzyla przed siebie ze stanowczoscia, ktora musiala uciszyc nawet najbardziej rozkojarzonego pacjenta. Francisowi zdawalo sie, ze jej obecnosc wygasila omamy i obawy zajmujace wszystkie krzesla.
W pierwszej chwili pomyslal, ze to najpiekniejsza kobieta, jaka w zyciu widzial; potem odwrocila sie lekko i