wpatrywac sie w ziemie. Minelo za wiele tygodni, odkad przebywal na dworze, a jeszcze dluzej, odkad mogl gdziekolwiek pojsc bez kajdankow krepujacych kazdy krok.

Po prawej widzial grupke pacjentow pracujacych w ogrodku. Na zapuszczonym asfalcie dawnego boiska pol tuzina innych chodzilo w te i z powrotem wokol resztek siatki do siatkowki. Dwaj pielegniarze palili papierosy, niedbale pilnujac szurajacych nogami ludzi, ktorzy unosili twarze do cieplego, popoludniowego slonca. Jedna chuda kobieta w srednim wieku tanczyla, zataczajac szerokie luki rekami, dajac krok to w prawo, to w lewo, w walcu bez rytmu ani celu, ale z elegancja godna renesansowego dworu.

System przeszukiwania opracowali sobie wczesniej. Maly Czarny uprzedzal inne budynki przez wewnatrzszpitalny interkom, potem wchodzili przez boczne wejscie. Duzy Czarny szedl po kolejnego podejrzanego z listy Lucy, a Peter i Maly Czarny przetrzasali lozko i rzeczy osobiste pacjenta. Ustalil sie nastepujacy podzial rol: Maly Czarny wypatrywal innych pielegniarzy albo pielegniarek, ktorzy mogliby sie nimi zainteresowac, a Peter szybko przegladal zalosnie skromny zbior rzeczy, jakie udalo sie zebrac przesluchiwanemu mezczyznie. Byl w tym bardzo dobry, dzialal szybko i potrafil wymacac ubrania, papiery i posciel, prawie w ogole nie robiac balaganu. Podczas pierwszych przeszukan we wlasnym budynku przekonal sie, ze nie da rady utrzymac tego w sekrecie przed wszystkimi – jakis pacjent zawsze stal w kacie, siedzial na lozku albo tkwil przyklejony do sciany, skad mogl widziec cala sale i sprawdzac przez okno, czy przypadkiem ktos sie nie podkrada. Szpitalna paranoja nie zna granic, myslal Peter. Problem polegal na tym, ze podejrzliwosc w kontekscie szpitala dla umyslowo chorych nie byla tym samym, czym w prawdziwym swiecie. W Western State paranoja stanowila norme i akceptowana przez wszystkich czesc codziennosci, tak samo regularna i spodziewana, jak posilki, bojki i lzy. Duzy Czarny zobaczyl, ze Peter podnosi oczy do slonca, i usmiechnal sie.

– Zapomina sie, co? – powiedzial cicho. – W taki ladny dzien jak ten. Peter kiwnal glowa.

– W taki dzien jak ten – ciagnal olbrzym – to nie fair byc chorym.

– Wiesz, Peter – wlaczyl sie nieoczekiwanie Maly Czarny – w taki dzien jak ten jest tu jeszcze gorzej niz zwykle. Wszyscy czuja smak namiastki tego, czego im brakuje. Zimny dzien. Deszczowy. Wietrzny i sniezny. Wtedy pacjenci wstaja rano i nie robia problemow. Nigdy nie zwracaja na nic uwagi. Ale w piekny dzien kazdemu jest ciezko.

Peter nie odpowiedzial.

– A zwlaszcza takim, jak twoj mlody przyjaciel – dodal Maly Czarny. – Mewa caly czas ma nadzieje, marzy. I nie, ze daleko mu jeszcze do normalnego swiata.

– On wyjdzie – powiedzial Peter. – I to predko. Niemozliwe, zeby trzymano go tu az tak dlugo.

Duzy Czarny westchnal.

– Chcialbym, zeby to byla prawda. Mewa ma ogromne klopoty.

– Francis? – spytal Peter z niedowierzaniem. – Alez on jest nieszkodliwy. Kazdy glupi to widzi. Przeciez ten chlopak w ogole nie powinien tu trafic…

Maly Czarny pokrecil glowa, jakby zadne slowo Petera nie bylo prawda, a on sam nie mogl pojac tego, co rozumieja pielegniarze, ale nic nie powiedzial. Peter zerknal na glowne wejscie do szpitala, na brame z kutego zelaza i gruby, ceglany mur. W wiezieniu, pomyslal, odosobnienie zawsze bylo kwestia czasu. Czyn okreslal jak dlugiego. Mogl to byc rok albo dwa, dwadziescia albo trzydziesci lat, ale zawsze chodzilo o skonczony okres, nawet dla tych skazanych na dozywocie, bo w koncu, nieodwolalnie, nadchodzila komisja zwolnien warunkowych albo smierc. W szpitalu tak nie bylo. Dlugosc pobytu tutaj okreslalo cos o wiele bardziej nieuchwytnego i trudniejszego do uzyskania.

Duzy Czarny chyba odgadl mysli Petera, poniewaz znow sie odezwal, glosem, w ktorym wciaz pobrzmiewal smutek.

– Nawet jesli zalatwi sobie rozmowe, ma przed soba dluga droge, zanim go stad wypuszcza.

– To bez sensu – stwierdzil Peter. – Francis jest bystry i nie skrzywdzilby nawet muchy…

Tak – przerwal Maly Czarny. – I caly czas slyszy glosy, mimo lekow, i nie rozumie, dlaczego tu trafil, a pan Zly bardzo go nie lubi, chociaz nie wiem dlaczego. Wszystko to razem, Peter, oznacza, ze twoj przyjaciel tu zostanie i ze nie wyznacza mu zadnego terminu rozmowy. W przeciwienstwie do niektorych innych pacjentow. A na pewno do ciebie.

Peter zaczal cos mowic, potem zacisnal usta. Przez chwile szli przed siebie w milczeniu; Strazak probowal wygnac cieplem dnia chlodne mysli, ktore zasiali w nim dwaj pielegniarze.

– Mylicie sie – powiedzial w koncu. – Obaj sie mylicie. On wyjdzie. Wroci do domu. Ja to wiem.

– W domu nikt go nie chce – zauwazyl Duzy Czarny.

– W przeciwienstwie do ciebie – powtorzyl Maly Czarny. – Kazdy chce Strazaka dla siebie. Gdzies w koncu trafisz, ale nie tutaj.

– Aha – odparl Peter gorzko. – Z powrotem do wiezienia. Tam, gdzie moje miejsce. Na dwadziescia lat albo dozywocie.

Maly Czarny wzruszyl ramionami, jakby chcial dac do zrozumienia, ze Peter moze nie tyle cos pokrecil, ile minal sie z prawda. Przeszli jeszcze kilka krokow w strone budynku Williams.

– Pochyl sie – rozkazal Maly Czarny, kiedy zblizyli sie do bocznego wejscia.

Peter znow opuscil glowe i wbil wzrok w zakurzona sciezke. Nie bylo to latwe, bo kazdy promien slonca na plecach przypominal mu o innych miejscach, a kazdy powiew cieplego wiatru – o szczesliwszych czasach. Szedl i powtarzal sobie, ze niczemu nie sluzylo wspominanie, kim kiedys byl i kim sie stal, ze powinien teraz tylko wygladac tego, co go czekalo. Bylo to trudne, bo za kazdym razem, kiedy patrzyl na Lucy, widzial zycie, ktore moglo byc jego udzialem, ale wymknelo mu sie z rak. Pomyslal, nie pierwszy raz, ze kazdy kolejny krok zblizal go tylko do jakiegos napawajacego groza urwiska.

Mezczyzna siedzacy naprzeciwko Lucy usmiechnal sie pusto.

– Pamieta pan pielegniarke, ktora nazywano Krotka Blond? – spytala po raz drugi.

Mezczyzna zakolysal sie i cicho jeknal. Nie byl to jek potakujacy ani przeczacy, lecz po prostu sygnalizujacy sluchanie. A przynajmniej Francis nazwalby ten dzwiek jekiem, ale tylko z braku lepszego slowa, bo przesluchiwany pacjent w najmniejszym stopniu nie sprawial wrazenia przejetego czymkolwiek, ani pytaniem, ani twardym krzeslem, ani obecnoscia pani prokurator. Byl potezny, barczysty, mial krotko przyciete wlosy i szeroko otwarte oczy, nadajace twarzy wyraz ciaglego zdziwienia. W kaciku ust zebralo mu sie troche sliny; kolysal sie do rytmu, ktory rozbrzmiewal tylko w jego uszach.

– Odpowie pan na jakiekolwiek pytania? – spytala Lucy Jones ze zniecierpliwieniem.

Mezczyzna uparcie milczal; slychac bylo tylko ciche skrzypienie krzesla na ktorym kolysal sie w przod i w tyl. Francis spojrzal na jego dlonie, wielkie i sekate jak u starca, co zupelnie nie pasowalo, bo milczacy czlowiek byl prawdopodobnie niewiele starszy od niego. Francis czasami myslal, ze w szpitalu zmienialy sie nawet normalne zasady starzenia. Mlodzi ludzie wygladali jak starzy. Starzy wygladali jak wiekowi. Mezczyzni i kobiety, ktorzy powinni tryskac witalnoscia, wloczyli sie, jakby ciazylo im brzemie lat, podczas gdy niektorzy, co stali juz u kresu zycia, mieli potrzeby i prostote dzieci. Francis zerknal przelotnie na wlasne dlonie, zeby sprawdzic, czy wygladaja mniej wiecej tak, jak powinny. Potem znow przeniosl wzrok na rece przesluchiwanego. Laczyly sie z poteznymi przedramionami i wezlastymi, muskularnymi ramionami. Kazda nabrzmiala zyla swiadczyla o ledwie powstrzymywanej sile.

– Cos nie tak? – spytala Lucy.

Mezczyzna znow chrzaknal, nisko, warczac Francis przywykl juz do sluchania takich dzwiekow w swietlicy. Zwierzecy odglos wyrazal cos prostego jak glod albo pragnienie. Byl pozbawiony ostrosci, ktora moglby miec, gdyby zrodzil sie pod wplywem gniewu.

Evans nachylil sie i wzial od Lucy teczke. Szybko przebiegl oczami po kartkach.

– Przesluchiwanie tego osobnika chyba nic nie da – oznajmil ze zle skrywanym zadowoleniem.

– Czemu? – zapytala Lucy ze zloscia, odwracajac sie do niego. Evans wskazal rog teczki.

– Zdiagnozowane glebokie uposledzenie. Nie widziala tego pani?

– Widzialam akty przemocy wobec kobiet – odparla Lucy chlodno. – W tym incydent, kiedy powstrzymano go w samym srodku seksualnej napasci na dziecko, i drugi, kiedy mocno uderzyl kobiete.

Evans spojrzal na akta. Kiwnal glowa.

– Tak, tak – powiedzial pospiesznie. – Ale to, co zostaje zapisane w aktach, nie zawsze jest precyzyjnym odtworzeniem prawdziwych zdarzen. W przypadku tego mezczyzny dziewczynka byla jego sasiadka. Czesto sie z nim bawila i go prowokowala. Niewatpliwie sama ma pewne problemy, a rodzina postanowila nie skladac zadnych

Вы читаете Opowiesc Szalenca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату