polegal caly problem: w szpitalu wszystko bylo wypaczone, odwrocone albo znieksztalcone. Dokladne postrzeganie wydawalo sie niemozliwe. Peter zatesknil na chwile za prostota pozaru. Chodzil po zweglonych, mokrych i cuchnacych zgliszczach i wyobrazal sobie powoli, jak ogien wybuchl, jak sie rozprzestrzenial od podlogi przez sciany po dach, podsycany takim czy innym paliwem. W przeprowadzaniu analizy pozaru tkwila pewna matematyczna precyzja. Dochodzenie przyczyn i okreslanie rozwoju pozaru dawalo Peterowi duzo satysfakcji. Trzymal w rekach spalone drewno czy spieczony kawal stali, czujac przeplywajace przez dlonie resztki ciepla, i wiedzial, ze zdola wyobrazic sobie, czym dane szczatki byly, zanim dostaly sie w objecia ognia. To przypominalo zagladanie w przeszlosc, tyle ze wyrazne, bez mgly uczuc i stresu. Wszystko znajdowalo sie na mapie wydarzenia; Peter tesknil do latwych czasow, kiedy mogl podazyc kazda z drog do jasno okreslonego celu. Zawsze uwazal sie za kogos podobnego do tych artystow, ktorzy pieczolowicie odtwarzaja kolory i pociagniecia pedzla dawnych mistrzow, nasladujac Rembrandta albo Leonarda da Vinci – artystow mniejszego kalibru, ale tez waznych.

Po jego prawej stronie mezczyzna w luznym szpitalnym ubraniu, rozczochrany i zaniedbany, wybuchnal oslim, ryczacym smiechem, kiedy spojrzal w dol i spostrzegl, ze zmoczyl sie w spodnie. Pacjenci ustawiali sie po wieczorne dawki medykamentow; Peter zobaczyl, ze Duzy i Maly Czarny staraja sie uporzadkowac kolejke. Przypominalo to probe zapanowania nad sztormowymi falami, uderzajacymi o brzeg; kazdym pacjentem kierowaly sily rownie nieuchwytne jak wichry i prady.

Peter zadygotal. Musze sie stad wydostac, pomyslal. Nie uwazal sie jeszcze za wariata, ale wiedzial, ze wiele jego poczynan mozna uznac za oblakane, a im dluzej pozostawal w szpitalu, tym bardziej dominowaly one nad jego egzystencja. Spocil sie na te mysl i zrozumial, ze byli ludzie – na przyklad pan Zly – ktorzy ucieszyliby sie, gdyby jego tozsamosc ulegla dezintegracji w szpitalu. Mial szczescie; wciaz kurczowo trzymal sie resztek normalnosci. Pozostali pacjenci traktowali go z pewnym szacunkiem, wiedzac, ze nie jest tak szalony jak oni. Ale to nie trwaloby wiecznie. Mogl tez zaczac slyszec glosy, szurac nogami, belkotac, moczyc spodnie i klebic sie w kolejce po leki. To wszystko bylo tuz-tuz i wiedzial, ze jesli stad nie ucieknie, zostanie wessany.

Cokolwiek Kosciol mu proponowal, Peter wiedzial, ze musi sie na to zgodzic.

Przyjrzal sie kazdemu pacjentowi w napierajacym tlumie, zblizajacym sie do dyzurki i rzedow lekarstw, stojacych za zelazna krata.

Jeden z nich byl morderca.

A moze ktorys z tloczacych sie w tym samym czasie w Williams, Princeton albo Harvardzie.

Ale jak go rozpoznac?

Probowal podejsc do tej zagadki tak jak do podpalenia. Oparl sie o sciane, usilujac dostrzec punkt, od ktorego wszystko sie zaczelo, bo to by mu powiedzialo, jak zywiol nabral pedu, rozkwitl i w koncu eksplodowal. Tak wlasnie postepowal w przypadku kazdego pozaru, do ktorego go wzywano: cofal sie do pierwszego lizniecia ognia i z tego wnioskowal nie tylko, jak pozar wybuchl, ale tez kto stal obok i przygladal sie szalejacym plomieniom. Peter uwazal to za interesujacy dar. W dawnych czasach krolowie i ksiazeta otaczali sie ludzmi, ktorzy twierdzili, ze umieja zajrzec w przyszlosc. Tracili czas i pieniadze, podczas gdy zrozumienie przeszlosci bylo prawdopodobnie o wiele lepszym sposobem na zobaczenie tego, co mialo nadejsc.

Peter wolno odetchnal. Szpital sprawial, ze kazdy zaczynal roztrzasac swoje rozbrzmiewajace echem mysli. Strazak przerwal rozwazania, uswiadamiajac sobie, ze poruszal bezglosnie ustami, mowil do siebie.

Jeszcze raz odetchnal. Byl blisko obledu.

Spojrzal na swoje dlonie tylko po to, by upewnic sie, ze wciaz trzezwo odbiera rzeczywistosc. Uciekaj stad, powiedzial sobie. Cokolwiek musisz zrobic, uciekaj.

Ale kiedy doszedl do tego wniosku, zobaczyl, ze na korytarzu pojawia sie Lucy Jones. Szla ze spuszczona glowa i widac bylo, ze sama jest pograzona w myslach i zdenerwowana. I w tej sekundzie Peter zobaczyl przyszlosc, ktora go przerazala. Poczul bezradnosc i pustke. Opuscilby szpital i zniknal w jakims osrodku w Oregonie. Lucy wrocilaby do swojego biura, do spokojnego rozgryzania kolejnych przestepstw. Francis zostalby sam, z Napoleonem, Kleo i bracmi Moses.

Chudy poszedlby do wiezienia.

A aniol znalazlby nastepne palce do odciecia.

Rozdzial 26

Francis spedzil noc niespokojnie. Chwilami lezal sztywno na lozku, nasluchujac wszelkich niezwyklych w dormitorium odglosow, ktore sygnalizowalyby powrot aniola. Dziesiatki takich odglosow przebijaly sie przez jego mocno zacisniete powieki i rozchodzily po nim echem tak samo gleboko, jak bicie wlasnego serca. Setki razy Francisowi zdawalo sie, ze czuje na czole goracy oddech aniola, a wrazenie zimnego dotyku ostrza na policzku ani na chwile nie zniknelo z pamieci. Nawet podczas kilku momentow, gdy zlany potem osuwal sie posrod nocnych lekow w namiastke snu, odpoczynek zaklocaly mu przerazajace obrazy. Wyobrazil sobie Lucy, unoszaca wlasna dlon, okaleczona tak samo jak dlon Krotkiej Blond. Potem zobaczyl siebie samego; poczul, ze ma rozerzniete gardlo i balansuje na skraju smierci, rozpaczliwie probujac zamknac ziejaca rane.

Z ulga powital pierwsze swiatlo poranka, wkradajace sie przez kraty okien, chocby tylko jako znak, ze godziny wladzy aniola nad szpitalem wlasnie sie koncza. Przez chwile lezal na pryczy, chwytajac sie najdziwniejszych mysli – przyszlo mu do glowy, ze pacjenci szpitala nie moga tak samo bac sie smierci jak ludzie w zewnetrznym swiecie. Tu, w murach Western State, zycie wydawalo sie o wiele slabsze, nie mialo takiego samego przelicznika jak tam. Jakby nie bylo rownie cenne, wiec nie nalezalo przykladac do niego takiej wagi. Przypomnial sobie, jak kiedys wyczytal w gazecie, ze zsumowana wartosc wszystkich czesci ludzkiego ciala wynosila okolo dolara czy dwoch. Pomyslal, ze pacjenci Western State byli pewnie warci po kilka centow. Jesli nawet tyle.

Francis poszedl do lazienki, umyl sie i przygotowal na powitanie nowego dnia. Znajome oznaki szpitalnego zycia dodaly mu troche otuchy; Maly Czarny i jego wielki brat krecili sie po korytarzu, kierujac pacjentow do stolowki na sniadanie, troche jak para mechanikow grzebiacych w silniku, zeby zaczal dzialac. Zobaczyl pana Zlego, ignorujacego zaczepki roznych ludzi, dotyczace tego czy innego problemu. Francis zapragnal rzucic sie w objecia rutyny.

A potem, rownie szybko, jak o tym pomyslal, zlakl sie tego.

To tak dni przeciekaly przez palce. Szpital, zmuszajacy do biernego przedzierania sie przez czas, byl jak narkotyk, silniejszy nawet niz te, ktore podawano w pigulkach czy zastrzykach. Z uzaleznieniem przychodzilo zapomnienie.

Chlopak pokrecil glowa, bo jedno stalo sie dla niego jasne. Aniol bardziej nalezal do zewnetrznego swiata, a gdyby on sam, Francis, zapragnal tam wrocic, musialby sie wspiac na wrecz niewyobrazalnie wielka gore. Odnalezienie mordercy Krotkiej Blond moglo byc jedynym normalnym czynem, jaki mu pozostal.

Glosy w jego glowie jazgotaly niezrozumiale. Wyraznie chcialy mu cos przekazac, ale brzmialo to tak, jakby same nie mogly uzgodnic tresci komunikatu.

Jedno ostrzezenie przebijalo sie jednak przez halas. Wszystkie glosy zgadzaly sie, ze jesli Francis zostanie, by w pojedynke stawic czolo aniolowi, bez Petera i Lucy, nie przezyje. Nie wiedzial, jak by umarl ani kiedy. Nastapiloby to wedlug planu aniola. Zamordowany w lozku. Uduszony jak Tancerz albo zarzniety jak Krotka Blond, a moze zabity w jeszcze inny sposob, ktorego dotad nie rozwazyl.

Nie byloby zadnej kryjowki. Pozostawalaby tylko ucieczka w jeszcze glebsze szalenstwo, ktore zmuszalo personel szpitala do zamykania takiego nieszczesnika w izolatce co dzien.

Rozejrzal sie, szukajac dwojga pozostalych detektywow, i po raz pierwszy pomyslal, ze przyszla pora odpowiedziec na te wszystkie pytania, ktore zadawal aniol.

Osunal sie na sciane korytarza. Widzisz to. Masz przed oczami! Podniosl wzrok i zobaczyl Kleo. Kobieta wymachiwala rekami, parla przed siebie jak wielki, szary pancernik przez flotylle malych zaglowek. Cokolwiek dreczylo ja tego ranka, ginelo w lawinie przeklenstw, mamrotanych w rytm wymachow ramion, tak ze kazde: „niech to szlag!”, „sukinsyny!”, brzmialo jak wybijanie godziny przez zegar. Pacjenci schodzili jej z drogi i kulili sie pod scianami, a Francis cos w tej chwili zrozumial. To nie jest tak, ze aniol wie, jak sie wyrozniac. On wie, jak byc takim samym.

Kiedy podniosl wzrok, zobaczyl Petera idacego za Kleo. Strazak zywo dyskutowal z panem Zlym, ktory odmownie krecil glowa. Po chwili Evans machnal reka, zawrocil na piecie i ruszyl przed siebie korytarzem.

Вы читаете Opowiesc Szalenca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату