rozrzuconych we wszystkie strony, zasadzonych bez zadnego porzadku, ale i tak kwitnacych. Francis patrzyl, troche oszolomiony; zdal sobie sprawe, jak naprawde szare jest ich zycie. Ale nawet ta ponura mysl musiala ustapic pola urokowi bujnie rozkwitajacych roslin.
Duzy Czarny rozdal narzedzia. Byly to plastikowe zabawki dla dzieci i nie nadawaly sie zbyt dobrze do prac ogrodkowych. Mimo wszystko lepsze to niz nic, pomyslal Francis. Stanal na czworakach obok Kleo, ktora wydawala sie nieswiadoma jego obecnosci, i zaczal przesadzac kwiaty w rzadki, probujac zaprowadzic jakis porzadek w otaczajacej ich eksplozji kolorow.
Nie wiedzial, jak dlugo pracowali. Nawet Kleo, wciaz mamroczaca pod nosem przeklenstwa, zapanowala troche nad stresem, chociaz co jakis czas szlochala, kopiac i ryjac w blotnistej ziemi; Francis kilka razy widzial, jak dotykala delikatnych pakow ze lzami w oczach. Prawie wszyscy pacjenci w ktoryms momencie przerywali prace i pozwalali, by zyzna, wilgotna ziemia przesypywala sie im miedzy palcami. W powietrzu unosil sie zapach odnowy i zywotnosci; Francisa napelnilo to wiekszym optymizmem niz ktorykolwiek z antypsychotykow, jakimi ich wiecznie karmiono.
Wstal, kiedy Duzy Czarny oznajmil wreszcie, ze wyprawa dobiegla konca. Popatrzyl na ogrod i musial przyznac, ze teren wyglada teraz lepiej. Prawie wszystkie chwasty zostaly wypielone; grzadki troche uporzadkowano.
Francis pomyslal, ze przypomina to ogladanie niedokonczonego obrazu – widac bylo forme i potencjal.
Otrzepal ziemie z rak i ubrania. Zrobil to odruchowo, bo odkryl, ze nie przeszkadza mu wrazenie bycia brudnym, przynajmniej nie tego popoludnia.
Duzy Czarny ustawil grupe gesiego i odlozyl plastikowe narzedzia do zielonej drewnianej skrzynki, przeliczajac je przy tym co najmniej trzy razy. Juz mial dac sygnal do wymarszu z powrotem do Amherst, ale nagle zamarl; Francis zobaczyl, ze olbrzymi pielegniarz skupia wzrok na malej grupce ludzi, ktora zbierala sie piecdziesiat metrow dalej, na samym skraju terenu szpitala, za ogrodzeniem z siatki.
– To cmentarz – szepnal Napoleon. Potem, podobnie jak wszyscy, ucichl. Francis widzial doktora Gulptilila, pana Evansa i dwoje innych starszych czlonkow personelu. Byl tam tez ksiadz z koloratka i kilku robotnikow w szarych szpitalnych uniformach. Trzymali szpadle albo opierali sie na nich w oczekiwaniu na polecenie. Kiedy wszyscy sie zebrali, Francis uslyszal warkot silnika i zobaczyl mala koparke. Za koparka jechal czarny cadillac kombi: zszokowany Francis rozpoznal karawan. Samochod stanal, a koparka, chyboczac sie, podjechala blizej.
– Chyba powinnismy isc – mruknal Duzy Czarny, ale nie ruszyl sie z miejsca.
Pacjenci ustawili sie tak, zeby lepiej widziec.
Wystarczylo kilka minut, zeby koparka, przy wtorze mechanicznych pochrzakiwan pracujacej maszynerii, wydrazyla dziure, a obok niej usypala nieduzy kopczyk ziemi. Szpitalni robotnicy pracowali z boku, przygotowujac otwor. Francis zobaczyl, ze Pigula podchodzi do nich, przyglada sie temu, co zrobili, i daje znak, zeby przestali. Potem machnal reka i przywolal karawan. Samochod podjechal i zatrzymal sie nad wykopem. Ze srodka wysiadlo dwoch mezczyzn w czarnych garniturach; otworzyli tylna klape. Dolaczylo do nich czterech robotnikow. Razem wyciagneli z karawanu prosta, metalowa trumne. Pozno-popoludniowe slonce odbijalo sie matowo w jej wieku.
– To Tancerz – szepnal Napoleon.
– Sukinsyny – powiedziala cicho Kleo. – Mordercy faszysci. Pochowajmy go na modle Rzymu – dodala glosno teatralnym tonem.
Szesciu mezczyzn ruszylo ciezko z trumna w strone wykopu, co Francis uznal za dziwne, bo Tancerz nie mogl wiele wazyc. Patrzyl, jak opuszczaja metalowa skrzynie do grobu. Ksiadz wyglosil obowiazkowa formule. Zaden z mezczyzn nie pochylil nawet glowy w udawanej modlitwie.
Ksiadz odsunal sie od grobu, lekarze zawrocili i ruszyli sciezka, a pracownicy zakladu pogrzebowego podsuneli Gulptililowi jakies papiery do podpisania, po czym wsiedli do karawanu i wolno odjechali. Za nimi z glosnym warkotem pojechala koparka. Dwaj robotnicy zaczeli zasypywac grob ziemia z kopca. Francis uslyszal lomot, z jakim grudy spadaly na wieko trumny. Po chwili wszystko ucichlo.
– Chodzmy – powiedzial Duzy Czarny. – Francis?
Chlopak uswiadomil sobie, ze mial isc przodem. Poprowadzil grupe, powoli, chociaz czul obecnosc Kleo, poganiajaca go z kazdym krokiem. Oddychala krotko i szybko jak karabin maszynowy.
Nieszczesna parada przeszla zaledwie kawalek drogi do Amherst, kiedy Kleo, z niewyraznym pol przeklenstwem, pol charkotem, przepchnela sie obok Francisa. Jej potezne cialo kolysalo sie i dygotalo, gdy biegla przed siebie sciezka w kierunku tylnej sciany budynku Williams. Zahamowala na trawniku, skad mogla widziec okna.
Pozno-popoludniowe swiatlo osuwalo sie szybko po scianie, tak ze Francis nie widzial twarzy zebranych za szybami. Kazde okno przypominalo oko, wyzierajace z pustego, gladkiego oblicza. Budynek byl jak wielu pacjentow szpitala – patrzyl przed siebie bez wyrazu, niewzruszony, kryjac w sobie wybuchowa elektrycznosc.
Kleo wziela sie pod boki.
– Widze cie! – krzyknela.
To bylo niemozliwe. Odbijajace sie w szybach slonce oslepialo ja tak samo jak Francisa. Podniosla glos.
– Wiem, kim jestes! Zabiles go! Widzialam!
Duzy Czarny odepchnal Francisa z drogi.
Kleo! – krzyknal. – Co ty wygadujesz?! Zignorowala pielegniarza. Oskarzycielsko wymierzyla palec w okno na pierwszym pietrze budynku Williams. Mordercy! – wrzasnela. – Mordercy!
– Kleo, do jasnej cholery! – Duzy Czarny skoczyl do jej boku. – Zamknij sie!
– Bydlaki! Diably! Pieprzeni faszystowscy mordercy!
Duzy Czarny zlapal kobiete za ramie i sila odwrocil do siebie. Otworzyl usta, jakby chcial jej krzyknac w twarz, ale opanowal sie i szepnal:
– Kleo, prosze, co ty wyprawiasz? Kleo sapnela.
– Zabili go – powiedziala, jakby to bylo oczywiste.
– Kto? Kogo? – spytal Duzy Czarny, obracajac ja plecami do Williams. – O co ci chodzi?
Kleo zachichotala szalenczo.
– Marka Antoniusza – wyjasnila. – Akt czwarty, scena szesnasta. Wciaz sie smiejac, pozwolila, zeby Duzy Czarny ja odprowadzil. Francis popatrzyl na okna Williams. Nie wiedzial, kto mogl uslyszec ten wybuch. Ani co mogl z niego wywnioskowac.
Nie widzial Lucy Jones, ktora stala niedaleko, pod drzewem, na sciezce prowadzacej obok budynku administracji do bramy wjazdowej. Ona tez byla swiadkiem oskarzen Kleo. Ale nie poswiecila im zbyt wiele uwagi, bo skupiala sie na zadaniu, jakim wlasnie miala sie zajac i ktore po raz pierwszy od kilku dni mialo ja zaprowadzic za brame szpitala do pobliskiego miasteczka. Odprowadzila wzrokiem idacych gesiego pacjentow, potem odwrocila sie i pospiesznie ruszyla dalej, przekonana, ze znalezienie kilku potrzebnych przedmiotow nie zajmie duzo czasu.
Rozdzial 27
Lucy siedziala w milczeniu na swoim lozku w dormitorium stazystow, pozwalajac, by gleboka noc wolno przepelzala obok niej. Rozlozyla na narzucie rzeczy, ktore kupila po poludniu. Zamiast jednak przygladac sie im uwaznie, wpatrywala sie w otaczajaca proznie, i to juz od kilku godzin. Kiedy wstala, poszla do malej lazienki, gdzie zaczela dokladnie ogladac swoja twarz w lustrze wiszacym nad umywalka.
Jedna reka odgarnela wlosy z czola, druga przesunela po nierownosciach blizny, zaczynajacej sie na linii wlosow, rozdzielajacej brew, skrecajacej lekko w miejscu, gdzie ostrze o wlos ominelo oko, potem schodzacej po policzku do podbrodka. Tam, gdzie skora sie zrosla, byla tylko troche jasniejsza od reszty cery. W kilku miejscach ledwie widoczna. W innych bolesnie rzucajaca sie w oczy. Lucy pomyslala, ze jakos przyzwyczaila sie do blizny. Fizycznie i psychicznie. Raz, kilka lat temu, na obiecujacej randce pewien mlody lekarz zaproponowal, ze umowi ja ze znanym chirurgiem plastycznym, ktory potrafilby naprawic jej twarz tak, ze nikt by sie nie domyslil istnienia rany. Lucy nie skontaktowala sie z chirurgiem ani nie umowila wiecej na randke z tym i zadnym innym