lekarzem.
Lucy uwazala, ze wciaz, kazdego dnia, okresla cel swojego istnienia. Czlowiek, ktory zostawil te blizne na twarzy i ukradl czesc intymnego swiata, myslal, ze robi jej krzywde, powtarzala sobie. A w rzeczywistosci dal swojej ofierze cel i sile, by do niego dazyc. Wielu mezczyzn trafilo za kraty przez to, co ten jeden zrobil jej tamtej nocy w studenckich czasach. Wiedziala, ze minie duzo czasu, zanim dlug – za gwalt zadany sercu i cialu – zostanie w pelni splacony. Pojedyncze, wielkie chwile, pomyslala, kieruja ludzkim zyciem. W szpitalu czula sie nieswojo dlatego, ze pacjentow niekoniecznie okreslal jeden czyn, lecz olbrzymia liczba nieskonczenie drobnych incydentow, ktore stracaly ich w depresje i schizofrenie, psychozy, schorzenia biegunowe i zachowania kompulsywno-obsesyjne. Peter byl jej o wiele blizszy duchem i temperamentem. On tez pozwolil, by jedna chwila uksztaltowala cale jego zycie. Oczywiscie, byl to porywczy impuls. Nawet jesli uzasadniony w jakims wymiarze, to wciaz wynikal z chwilowej utraty panowania nad soba. Lucy dzialala z zimna krwia, z premedytacja; z braku lepszego slowa mozna to bylo nazwac zemsta.
Nawiedzilo ja nagle, brutalne wspomnienie; nieproszone pojawilo sie w wyobrazni i niemal odebralo dech: w Szpitalu Massachusetts General, dokad zostala zabrana lkajaca i zakrwawiona z uczelnianego dziedzinca, policja dokladnie ja przesluchala, podczas gdy doktor i pielegniarka przeprowadzali badanie po gwalcie. Detektywi stali nad jej glowa, a lekarz z pielegniarka w milczeniu pracowali w zupelnie innym swiecie, ponizej pasa. „Widziala go pani?” Nie. Wlasciwie nie. Mial kominiarke. „Rozpoznalaby go pani?” Nie. „Dlaczego szla pani sama w nocy przez kampus?” Nie wiem. Bylam w bibliotece, uczylam sie, potem przyszla pora isc do domu. „Co takiego moze pani powiedziec, co pomogloby nam w ujeciu sprawcy?” Cisza.
Z calej grozy tamtej nocy bez watpienia pozostalo jej jedno, pomyslala: blizna na twarzy. Byla w szoku, jej umysl wyrywal sie z ciala, uciekal od tego, co czula, a wtedy on ja cial. Nie zabil, choc mogl z latwoscia to zrobic. Nie musial tez wlasciwie robic nic innego. Bez trudu ucieklby niezauwazony. Ale zamiast tego nachylil sie i naznaczyl swoja ofiare na zawsze. Potem, przez mgle bolu i upokorzenia, uslyszala, jak wyszeptal: „Pamietaj”.
To jedno slowo zabolalo ja bardziej niz okaleczenie.
Zapamietala, ale nie tak, jak spodziewal sie napastnik.
Skoro nie zdolala poslac go do wiezienia, wsadzila tam dziesiatki jemu podobnych. Jesli czegokolwiek zalowala, to tego, ze gwalt zabral jej resztki niewinnosci i beztroski. Smiech przychodzil jej od tamtej pory o wiele trudniej, a milosc wydawala sie nieosiagalnym zjawiskiem. Z drugiej strony, powtarzala sobie czesto, i tak wczesniej czy pozniej stracilaby te cechy. Upodobnila sie do zakonnika w swoim polowaniu na zlo.
Patrzac w lustro, powoli posegregowala i poodkladala wszystkie swoje wspomnienia do przegrodek. Co sie kiedys wydarzylo, minelo, powiedziala sobie. Wiedziala, ze morderca ze szpitala jest rownie bliski temu, ktory jak duch nawiedzal cale jej zycie, i kazdemu innemu z sali sadowej. Uznala, ze odnalezienie aniola daloby cos wiecej niz tylko powstrzymanie serii morderstw.
Poczula sie jak sportowiec, skupiony tylko na swoim celu.
– Pulapka – powiedziala na glos. – Do pulapki potrzebna jest przyneta.
Przeczesala dlonia kaskade wlosow okalajacych twarz; czarne pasemka przelatywaly jej przez palce jak krople deszczu.
Krotkie wlosy.
Blond.
Wszystkie cztery ofiary mialy podobna fryzure i budowe ciala. Zostaly zabite w ten sam sposob; identycznym narzedziem. Posmiertnie wszystkim tym kobietom sprawca okaleczyl dlonie. Potem ciala zostawil w podobnych miejscach. Nawet tej ostatniej, tu, w szpitalu; Lucy dostrzegla, ze morderca odtworzyl w schowku dzikie, lesne warunki pozostalych miejsc mordu. I, przypomniala sobie, usunal slady woda i srodkiem czyszczacym tak samo, jak natura bezwiednie zaciera wszelkie tropy.
On tu byl, Lucy to wiedziala. Podejrzewala, ze nawet patrzyla mu w oczy, kiedys, ktoregos dnia, ale nie wiedziala, ze to morderca. Zadrzala na te mysl, ale zarazem poczula, ze budzi sie w niej furia.
Spojrzala na kosmyki czarnych wlosow, oplatajace jej palce delikatnie jak pajecze sieci.
Niewysoka cena, pomyslala.
Odwrocila sie gwaltownie i wrocila do pokoju. Wyjela spod lozka mala czarna walizke. Otworzyla zamek szyfrowy. Z zamykanej na suwak, wewnetrzny kieszen wyjela ciemnobrazowa, skorzana kabure z krotkim rewolwerem kaliber.38. Przez chwile wazyla pistolet w dloni. Przez kilka lat, od kiedy go miala, strzelala zaledwie kilka razy; byl jej obcy, lecz grozny. Potem jednym zdecydowanym ruchem zgarnela pozostale przedmioty, rozlozone na narzucie: szczotke do wlosow, fryzjerskie nozyczki i pudelko farby.
Wlosy odrosna, powiedziala sobie.
Niedlugo wroci tez ich wspaniala czern, ktora towarzyszyla Lucy przez cale zycie.
Powtarzala sobie, ze w tym, co robi, nie ma nic trwalego, ale ze trwaly moze byc skutek nieznalezienia aniola juz, w tej chwili. Zabrala wszystkie te akcesoria do lazienki i rozlozyla przed soba na malej polce. Potem uniosla nozyczki i na poly spodziewajac sie widoku krwi, zaczela obcinac sobie wlosy.
Jedna ze sztuczek, ktorych Francis nauczyl sie przez lata obcowania z glosami, bylo odnajdowanie tego, ktory mowil najspojniej z calej chaotycznej symfonii. Z czasem odkryl, ze stopien jego obledu zalezy od zdolnosci sortowania wewnetrznych doznan i wybierania jak najlepszej drogi do przodu. Nie bylo to do konca logiczne, ale dosc pragmatyczne.
Chlopak przekonywal sie, ze sytuacja w szpitalu niewiele sie od tego rozni. Detektyw zbiera slady i poszlaki, potem sklada je w jedna calosc. Francis byl pewien, ze wszystko, czego potrzebowal do stworzenia portretu aniola, juz sie wydarzylo, ale we wsciekle niestalym, oszalalym swiecie szpitala dla umyslowo chorych stracilo swoj kontekst.
Spojrzal na Petera, ktory ochlapywal sobie twarz zimna woda przy umywalce. On nigdy nie zobaczy tego, co ja widze, pomyslal. W glowie uslyszal zgodny chor.
Zanim jednak poszedl dalej w swoich rozwazaniach, zobaczyl, ze Peter sie prostuje, patrzy na swoje odbicie w lustrze i kreci glowa, jakby nie byl zadowolony z tego, co widzi. Strazak dostrzegl chlopaka za soba i usmiechnal sie.
– A, Mewa. Dzien dobry. Przezylismy kolejna noc, co nalezy uznac za niemale osiagniecie i wyczyn. Trzeba by to uczcic solidnym, jesli nawet malo smacznym sniadaniem. Jak sadzisz, co nam przyniesie ten piekny dzien?
Francis pokrecil glowa.
– Moze jakis postep?
– Moze.
– Moze cos dobrego?
– Malo prawdopodobne.
Peter sie rozesmial.
– Francis, stary, nie ma tu pigulki ani zadnego zastrzyku, zeby zmniejszyc albo usunac twoj cynizm.
Francis kiwnal glowa.
– Ani zeby dodac optymizmu.
– Trafiony, zatopiony – przyznal Peter. Jego szeroki usmiech znikl. Strazak nachylil sie do Francisa. – Dzisiaj dokonamy przelomu, obiecuje. – Znow sie usmiechnal. – Poglowkujemy – dodal. – To taki zart. Niedlugo go zalapiesz.
Francis nie mial pojecia, o czym Peter mowil.
– Jak mozesz obiecywac cos takiego?
– Bo Lucy uwaza, ze poskutkuje inne podejscie.
– Inne podejscie?
Peter rozejrzal sie dookola.
– Jesli nie mozesz podejsc czlowieka, na ktorego polujesz, sprobuj go sklonic, zeby przyszedl do ciebie – szepnal.
Francis wzdrygnal sie, jakby szarpnal nim nagly wrzask wszystkich wewnetrznych glosow, ostrzegajacych o niebezpieczenstwie. Peter nie zauwazyl naglej zmiany w wygladzie przyjaciela, podobnej do pojawienia sie chmury burzowej w dali, na horyzoncie. Klepnal Francisa w plecy.
– Chodz – powiedzial sardonicznie. – Zjedzmy rozmiekle nalesniki albo niedogotowane jajka i zobaczmy, co sie zacznie dziac. Dzisiaj bedzie wielki dzien, przekonasz sie, Mewa. Miej oczy i uszy otwarte.
Obaj wyszli z lazienki. Mezczyzni opuszczali sale sypialna, potykajac sie i powloczac nogami. Zaczynala sie