wsiadl z powrotem do samochodu. Potem chwycil klamke, otworzyl drzwi, wskakujac natychmiast do srodka. Poczul, jak otula go cieple i wilgotne wnetrze.
– Zabierz mnie stad – wyszeptal.
– Co sie stalo? – zapytal Brown.
– Zabierz mnie stad, do cholery! – krzyknal Cowart.
Siegnal reka i przekrecil kluczyk w stacyjce, probujac uruchomic samochod. Silnik warknal glucho i zaskoczyl, pracujac rownomiernie.
– Jedz, do diabla! Jedz!
Oczy Tanny’ego Browna rozszerzyly sie w zdziwieniu, lecz wrzucil bieg i ruszyl ulica, zatrzymujac sie jedynie przy jej polnocnym koncu, gdzie w samochodzie siedzieli Shaeffer i Wilcox. Otworzyl okno w wozie.
– Bruce, zostancie tutaj. Obserwujcie mieszkanie Fergusona.
– Jak dlugo?
– Po prostu obserwujcie. – Dokad wy…
– Po prostu nie strac Fergusona z oczu. Wilcox kiwnal glowa.
Cowart walnal w deske rozdzielcza.
– Jedz! Do diabla! Zabierz mnie stad!
Tanny Brown nacisnal na pedal gazu i ruszyli szybko, pozostawiajac za soba dwojke zaklopotanych detektywow.
Rozdzial dwudziesty trzeci
Detektywi spedzili wieksza czesc dnia w samochodzie zaparkowanym pol przecznicy od domu, w ktorym znajdowalo sie mieszkanie Fergusona. Ich nadzor nie mial w sobie nic z wyrafinowania; w ciagu godziny po ostatniej rozmowie z Brownem i Cowartem wszyscy w promieniu dwoch przecznic – nie tylko kryminalisci z natury i z zamilowania – wiedzieli o ich obecnosci. W zasadzie jednak pozostawiono detektywow w spokoju.
Pomniejszy handlarz narkotykow, korzystajacy zwykle z miejsca, w ktorym zaparkowali samochod, przeklal ich glosno i zaczal szukac jakiejs spokojniejszej okolicy na odpoczynek. Dwoch czlonkow lokalnego gangu ulicznego w kurtkach nabitych cwiekami i w opaskach na glowach, w drogich i modnych koszykarskich butach, jakie preferowano w centrum miasta, zatrzymalo sie na chwile przy wynajetym wozie, drwiac sobie z pary gliniarzy i czyniac nieprzyzwoite gesty. Gdy Wilcox otworzyl okno i krzyknal, zeby znikneli mu z oczu, rozesmiali sie mu w twarz, nasladujac jego poludniowy akcent. W ich glosie malowalo sie zawziete rozbawienie i skrywana grozba. Dwie prostytutki w czerwonych butach na wysokich obcasach i seksownych majteczkach z cekinow pod cienkimi czarnymi plaszczami przeciwdeszczowymi ostentacyjnie wystawily na pokaz to, co mialy do zaoferowania, w strone detektywow, jakby wyczuwajac, ze pozostana niewzruszeni na powab ich cial. Kilku zniedoleznialych wloczegow popychalo walajace sie wszedzie kosze na zakupy wypelnione miejskimi odpadkami lub po prostu kustykali przez deszczowy dzien, pukajac w szyby samochodu i proszac o pieniadze. Kilku szczesliwcow odeszlo przeliczajac otrzymane od detektywow drobne. Inni odeszli z kwitkiem, nie otrzymawszy niczego oprocz przykrych slow od niewdziecznego osobnika, z ktorym rozmawiali.
Dokuczliwa mzawka wygonila wiekszosc podobnych lazegow z otwartych ulic i sprawila, ze okoliczni mieszkancy schronili sie w domach za okratowanymi oknami i drzwiami wzmocnionymi potrojnymi zamkami. Deszcz i szare niebo sprawily, ze miasto spowil mrok, potegujac ponury nastroj.
Detektywi zastanawiali sie, zadajac sobie co jakis czas pytanie: „Co, u diabla, stalo sie Cowartowi?” Siedzac jednak w samochodzie, odizolowani od swiata metalowa skorupa nie mogli liczyc na szybka odpowiedz. Wilcox z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonil do motelu, probujac skontaktowac sie z dziennikarzem. Bez skutku. Nie posiadajac zadnych dokladniejszych instrukcji z wyjatkiem krotkiego rozkazu Browna, pozostali na ulicy, pozwalajac godzinom mijac w daremnej frustracji.
Zjedli „szybki posilek” ze sklepiku, w ktorym sprzedawano jedzenie na wynos, wypili kawe w jednorazowych kubkach, ktora ostygla zbyt szybko. Bez konca wycierali wilgotna mgielke, jaka osiadala na przedniej szybie, chcac zobaczyc, co sie dzieje przed nimi. Dwukrotnie wychodzili z samochodu, kierujac sie do pobliskiej, zaplamionej olejem stacji, by skorzystac z lazienki smierdzacej dziwna mieszanka odoru srodka dezynfekujacego zwalczajacego wlasnie won ekskrementow. Niewiele ze soba rozmawiali, a kilka prob znalezienia wspolnego tematu nieodmiennie konczylo sie dlugimi przerwami, podczas ktorych niepodzielnie panowala cisza. Rozmawiali troche o technikach sledczych, o roznicach w przestepstwach miedzy Panhandle a Keys, zdajac sobie sprawe, ze te roznice byly raczej wyszukane. Shaeffer pytala o Browna i Cowarta, lecz wkrotce zauwazyla, ze Wilcox idealizuje pierwszego z nich i pogardza drugim, choc nie potrafil jasno powiedziec dlaczego. Spekulowali troche na temat Fergusona; Wilcox przekazywal Shaeffer swoje doswiadczenia. Dziewczyna zapytala go o zeznania, a on odparl, ze za kazdym razem, kiedy uderzal Fergusona, mial wrazenie, jakby strzasal nastepna warstwe prawdy, podobnie jak strzasa sie owoce z drzewa. Wyznal to bez zalu czy poczucia winy, a wrecz z odczuwalna zloscia, ktora ja zaskoczyla. Wilcox nalezal do ludzi o zmiennych nastrojach. Byl o wiele bardziej wybuchowy niz ogromny porucznik. Napady szalu Wilcoxa wydawaly sie nagle i dramatyczne. Gniew Tanny’ego Browna wydawal sie bardziej stonowany, chlodniejszy, bardziej kontrolowany. Nic dziwnego, ze Brown ulegl pokusie, by to wlasnie jego partner wyciagnal zeznanie od tego czlowieka. To musialo byc jakies odchylenie, wyjscie poza ramy jego moralnosci.
Nie dostrzegli zadnego sladu Fergusona, choc przeczuwali, ze on juz wie o ich obecnosci.
– Jak dlugo tu zostaniemy? – spytala Shaeffer. Swiatla ulicznych latarni daremnie probowaly rozproszyc otaczajaca ich ciemnosc. – Nie pokazal sie przez caly dzien. Moze jest tam tylne wejscie, a on prawdopodobnie polazl gdzies i smieje sie teraz z nas.
– Niewiele dluzej bedzie sie smial – oparl Wilcox.
– Co my robimy? – kontynuowala Shaeffer. – Chodzi mi o to, jaki jest sens tej obserwacji?
– Sens jest taki, ze pozwalamy mu wiedziec, ze ktos o nim mysli. Taki, ze Tanny Brown kazal nam obserwowac Fergusona.
– Zgadza sie – odpowiedziala. Ale nie na zawsze, chciala dodac. Czas wydawal sie przeciekac jej przez palce. Wiedziala, ze Michael Weiss bedzie sie zastanawial, gdzie ona sie podziewa. Wiedziala rowniez, ze bedzie musiala wymyslic jakis dobry powod, dla ktorego wciaz byla tutaj. Dobry, solidny, oficjalnie brzmiacy powod.
Wyciagnela szeroko rece i zaparla sie nogami o podloge samochodu, czujac bol zesztywnialych miesni.
– Nienawidze tego – powiedziala.
– Czego? Obserwowania?
– Zgadza sie. Wlasnie obserwowania. To nie w moim stylu. – Jaki jest twoj styl?
Nie odpowiedziala.
– Za jakies dziesiec minut zrobi sie ciemno. Zbyt ciemno.
– Juz jest ciemno.
Wilcox wskazal na gore ku wejsciu do mieszkania, nie komentujac jednak swego gestu.
Shaeffer wyjrzala z samochodu. Pomyslala, ze ulica wyglada podobnie jak plaszcze przeciwdeszczowe noszone przez dwie prostytutki, ktore ich wczesniej zaczepialy; jakas gladkosc, poswiata, syntetyczny polysk. Wygladalo to prawie tak jak w filmie z Hollywood; realne, a zarazem nierealne. Poczula dreszcz przebiegajacy przez kregoslup.
– Cos nie tak? – zapytal Wilcox, ktory zauwazyl katem oka jej poruszenie.
– Nie – odparla czym predzej. – Po prostu troche skora mi cierpnie, wiesz, o co chodzi. To miejsce jest wystarczajaco okropne w dzien.
Powiodla spojrzeniem po ulicy.
– Pewnie tu jest zupelnie inaczej niz w domu – powiedzial. – Sprawia, ze czujesz sie, jakbys mieszkala w jaskini.
– Czy raczej w celi – dodala.
Jej torba lezala na podlodze, obok stop. To byla spora, obszerna skorzana torba, prawie plecak. Tracila ja czubkiem buta, podnoszac delikatnie wierzch, odkrywajac zawartosc i upewniajac sie, czy wszystkie rzeczy, jakie