niego w samochodzie, i poczul nieprzeparta chec uciecia sobie z nia pogawedki.
I co ja bym jej powiedzial? Ze nie radzilem sobie az tak zle? Teraz jednak musze uporzadkowac wszystkie sprawy. Poskladac wszystko najlepiej, jak potrafie. Przywrocic poczucie bezpieczenstwa.
Pokiwal glowa i zjechal z kraweznika. Ponownie przejezdzal znajomymi szlakami, mijajac pamietne miejsca. Wyczuwal obecnosc Fergusona niczym przykra won unoszaca sie nad miastem. Czul sie zdecydowanie lepiej bedac w ruchu, jak gdyby stojac w miejscu dzialal jako swoistego rodzaju tarcza strzelnicza. Nawet nie przeszlo mu przez mysl, zeby sie przespac. Przemierzal w te i z powrotem ulice wlasnej pamieci, oczekujac konca nocy. Musial widziec na tyle wyraznie, by zrobic to, co zrobic powinien.
Rozdzial dwudziesty siodmy
Swit budzil sie powoli, zmienil swiat w ciche i podejrzane miejsce. Tanny Brown zabral Shaeffer i Cowarta z motelu, zanim brzask rozproszyl mroki ciemnosci. Jechali przez opustoszale ulice w slabym swietle latarni i neonow, ktore zwiekszalo tylko poczucie osamotnienia towarzyszace im od samego ranka. Mineli kilka samochodow osobowych, od czasu do czasu jakas ciezarowke. Cowart nie zauwazyl zywej duszy na chodnikach. Dostrzegl jedynie pare osob siedzacych przy ladzie w cukierni; jedyny znak, ze nie byli sami.
Brown prowadzil szybko, nie zatrzymujac sie przed znakami stopu i dwukrotnie przejezdzajac skrzyzowania przy czerwonym swietle. W ciagu kilku minut przejechali przez cale miasto. Pachoula zostawala za nimi; ziemia wyciagala macki chwytajac w pulapke, wciagajac w labirynt placzacych wierzb, otoczony krzakami jezyn i lasem sosen. Swiatlo i ciemnosc, stonowana zielen, brazy i szarosci, wszystko wydawalo sie laczyc razem, sprawiajac wrazenie, jak gdyby wjezdzali w zmieniajace sie morze lasu.
Porucznik zjechal z glownej drogi, samochod zaczal podskakiwac i trzasc sie, pokonujac zlepione grudy szlaku, ktory wiodl do domku babki Fergusona pod ciemnym sklepieniem drzew. Cowart poczul lodowaty dreszcz przypominajacy o czyms znajomym, strasznym – juz kiedys jechal ta droga.
Staral sie przewidziec, co sie wydarzy, ale odczuwal jedynie niepokojace podniecenie. Przypomnial sobie o liscie, jaki otrzymal wiele miesiecy temu: „… zbrodni, ktorej NIE POPELNILEM”. Chwycil sie za oparcie fotela i spojrzal przed siebie.
Z tylnego siedzenia dobiegl ich glos Andrei Shaeffer.
– Myslalam, ze mowiles cos o wsparciu. Nikogo nie widze. Co sie stalo? Brown odpowiedzial gwaltownie, tonem wykluczajacym dalsze pytania.
– Mozemy otrzymac pomoc, jesli bedziemy jej potrzebowali.
– A co z mundurowymi? Nie potrzebujemy jakichs mundurowych?
– Wszystko bedzie dobrze.
– Gdzie jest wsparcie?
Zacisnal zeby i odpowiedzial gorzko:
– Czeka.
– Gdzie?
– W poblizu.
– Mozesz mi pokazac?
– Pewnie – odparl zimno. Siegnal reka pod kurtke i wyciagnal rewolwer z kabury, ktora nosil pod pacha. – Tutaj. Zadowolona?
Ostatnie slowo ucielo rozmowe i wprawilo Shaeffer w bezsilna wscieklosc. Nie zdziwila sie, ze pracuja samotnie. W rzeczywistosci wolala pracowac sama. Wyobrazila sobie twarz Fergusona. Myslal, ze mnie wystraszyl. Myslal, ze zmusil mnie do ucieczki, powiedziala do siebie. No coz, i oto jestem. I nie jestem jakas mala dwunastoletnia dziewczynka, ktora nie moze sie bronic. Polozyla dlon na swoim pistolecie. Spojrzala na Cowarta, ktory wpatrywal sie w skupieniu przed siebie, jakby nie slyszal ich rozmowy.
W tym momencie pomyslala, ze nigdy, przenigdy nie znajdzie sie tak blisko samej istoty policyjnej profesji jak w tej chwili. Wydawalo sie, ze ich poscig za Fergusonem przekroczyl pewne ustalone normy. Zastanowila sie, czy bliskosc smierci zawsze wyzwala w ludziach szalenstwo, po czym odpowiedziala na wlasne pytanie: Oczywiscie.
– W porzadku – odezwala sie po krotkiej przerwie. Poczula przyplyw adrenaliny i nie calkiem ufala swemu glosowi. – Jaki mamy plan?
Samochod podskoczyl na wiekszym wyboju.
– Jezu – powiedziala, wcisnawszy sie glebiej w fotel. – Ten facet naprawde mieszka na moczarach.
– To wszystko tam, to bagno – wskazal Cowart. – Z drugiej strony biedne farmy. – Przypomnial sobie, ze Wilcox pokazywal mu to wczesniej. – Jaki mamy plan? – zapytal Tanny’ego Browna.
Porucznik zwolnil i zjechal na pobocze, zatrzymujac sie ostatecznie. Otworzyl okno, wpuszczajac do srodka wilgotne powietrze. Wskazal na otaczajaca ich mieszanke swiatla i ciemnosci.
– Chalupa babki Fergusona jest oddalona stad o jakies pol kilometra. Reszte drogi pokonamy piechota. W ten sposob nie obudzimy nikogo bez potrzeby. To proste. Detektywie Shaeffer, zajdzie pani od tylu. Trzymaj bron w pogotowiu – przybral mniej oficjalny ton. – Obserwuj uwaznie tylne drzwi. Po prostu upewnij sie, ze nie wynosi sie ta droga. Gdyby to zrobil, po prostu zatrzymaj go. Kapujesz? Zatrzymaj go…
– Czy to znaczy…
– To znaczy zatrzymaj go. Jestem cholernie pewny, ze procedura jest taka sama w okregu Monroe jak i tutaj, w Escambia. Skurczybyk jest podejrzany, miedzy innymi o zamordowanie policjanta. To wszystko jest prawdopodobnym powodem, jakiego potrzebujemy. On jest zbrodniarzem. Przynajmniej byl kiedys… – Brown spojrzal na Cowarta, ktory jednak nie odezwal sie ani slowem. – Ocen, co zrobic.
Shaeffer pobladla nieco; jej skora poszarzala jak otaczajace ich powietrze. Przytaknela jednak.
– Jasne – odparla, narzucajac swemu glosowi stanowczy ton. – Myslisz, ze jest uzbrojony? A moze czeka na nas?
Brown wzruszyl ramionami.
– Sadze, ze prawdopodobnie jest uzbrojony. Nie sadze jednak, by mial powody byc w pogotowiu i nie spac. Szybko tutaj dotarlismy. Prawdopodobnie tak cholernie szybko jak on. Nie sadze, zeby byl przygotowany. Jeszcze nie. Pamietaj jednak o jednej rzeczy: to jego teren.
Kiwnela glowa.
Tanny Brown odetchnal gleboko. Na poczatku jego glos wydawal sie chlodny, potem jednak zmienil ton na znuzony, co wskazywalo, ze sprawa zbliza sie ku koncowi.
– Rozumiesz? – zapytal. – Po prostu nie chce, zeby wymknal sie tylnymi drzwiami i ukryl sie na bagnach. Jesli dostanie sie tam, nie wiem, do cholery, jak go znajdziemy. Wyrosl tutaj i…
– Zatrzymam go – powiedziala. Nie dodala „tym razem”, mimo iz te slowa kolataly sie w glowach calej trojki.
– Dobrze – kontynuowal Brown. – Cowart i ja podejdziemy od frontu. Nie mam nakazu, wiec zamierzam improwizowac. Zapukam do drzwi, zawolam i wejde do srodka. Nie biore pod uwage innego sposobu. Do diabla z procedura.
– A co ze mna? – zapytal Cowart.
– Nie jestes policjantem. Nie moge wiec kontrolowac tego, co robisz. Chcesz isc ze mna? Zadawac pytania? Cokolwiek zrobisz, bedzie dobre. Po prostu nie chce, zeby pozniej pojawil sie jakis adwokat i powiedzial, ze ponownie pogwalcilem prawa Fergusona, poniewaz zabralem ciebie ze soba. Dzialasz wiec na wlasna reke. Wycofaj sie. Wejdz do srodka. Rob, co chcesz. Kapujesz?
– Kapuje.
– Na pewno rozumiesz?
– W porzadku. – Cowart skinal glowa. Oddzielnie, ale chodzi o to samo. Jeden czlowiek puka do drzwi z pistoletem, drugi z pytaniami. Obaj szukaja tych samych odpowiedzi.
– Czy aresztujesz go? – zapytala Shaeffer. – Pod jakim zarzutem?
– Na poczatku chce mu zaproponowac, zeby poszedl na przesluchanie. Zobacze, czy pojdzie z nami