oddech, jego oczy promieniowaly czerwienia wscieklosci, gdy spogladal na plecy zabojcy pojawiajace sie na muszce rewolweru. Teraz! – pomyslal.

Delikatnie pociagnal za spust.

Bron gwaltownie podskoczyla w reku i porucznik ujrzal, jak pocisk wbija sie w pien drzewa tuz nad glowa Fergusona, ktory odwrocil sie i oddal do Tanny’ego Browna nastepny strzal, po czym zniknal w ciemnosciach lasu.

Gdy Brown zniknal za wywazonymi drzwiami, Shaeffer uklekla przy babce Fergusona. Trzymajac wciaz pistolet w pogotowiu, dotknela delikatnie klatki piersiowej staruszki, tak jak dziecko dotyka czegos, by sprawdzic, czy jest to prawdziwe. Cofnela reke, spogladajac na swoje unurzane we krwi palce. Stara kobieta probowala zlapac oddech, wydajac przy tym chrapliwy odglos. Zacharczala w agonii i znieruchomiala na zawsze. Shaeffer patrzyla w oslupieniu na lezaca postac, po czym odwrocila sie do Cowarta.

– Nie mialam wyboru… – powiedziala cicho.

Zdawalo sie, ze slowa zmusily Cowarta do dzialania. Przeszedl pospiesznie przez pokoj i podniosl strzelbe z podlogi. Otworzyl ja zdecydowanym ruchem i utkwil wzrok w dwoch pustych komorach.

– Pusta – powiedzial.

– Nie – odparla Shaeffer. Spokojnie podal jej bron.

– Nie – powtorzyla cicho. – O cholera.

Patrzyla na reportera, szukajac potwierdzenia w jego oczach. Byla jak male, zagubione dziecko.

Z zewnatrz dolecial do nich odglos strzalow.

Matthew Cowart mimowolnie przypadl do ziemi. Mial wrazenie, ze cisza panujaca miedzy strzalami byla jakby glebsza i poczul sie jak samotny plywak na srodku bezmiernych przestrzeni oceanu. Wzial gleboki oddech i skoczyl w kierunku wyjscia. Andrea Shaeffer bez namyslu podazyla za nim.

Na skraju werandy ujrzeli szerokie plecy Tanny’ego Browna, ktory goraczkowo oproznial magazynek ze zuzytych nabojow.

Luski zastukaly o drewniana podloge. Porucznik zaczal napelniac magazynek.

– Gdzie on jest? – spytal Cowart. Brown odwrocil sie ku niemu.

– Co ze stara?

– Nie zyje – odparla Shaeffer. – Nie wiedzialam…

– Nic nie moglas na to poradzic – przerwal jej ostro.

– Strzelba nie byla nabita – stwierdzil Cowart.

Tanny Brown spojrzal na niego, lecz nic nie odpowiedzial. Wzruszyl jedynie smutno ramionami. Wyprostowal sie i wskazal w kierunku lasu.

– Ide za nim.

Shaeffer skinela glowa czujac, ze porywa ja jakis niewidoczny nurt. Matthew Cowart rowniez przytaknal.

Tanny Brown przepchnal sie miedzy nimi, zeskoczyl z werandy i ruszyl szybko przez polanke, zmierzajac ku skrajowi cieni odleglemu o jakies trzydziesci metrow. Przechodzac przez otwarta przestrzen przyspieszyl kroku i gdy dotarl do malej przecinki pograzonej w ciemnosciach, ktore pochlonely Fergusona, biegl juz dosyc szybko, starajac sie nadrobic kazda chwile skradziona przez zabojce.

Slyszal ciezkie oddechy Shaeffer i Cowarta biegnacych za nim, lecz nie zwracal na to uwagi. Zaglebial sie w chlodzie zielonego polmroku niepodzielnie panujacego w lesie. Wzrok porucznika siegal daleko wzdluz waskiego szlaku, szukajac jakiegos sladu Fergusona. Wiedzial, ze juz wkrotce scigany bedzie musial stawic mu czolo w smiertelnej walce.

To jest rowniez moj kraj. Ja takze tu dorastalem. Jest mi tak samo znajomy jak jemu, powiedzial do siebie. Pokrzepil sie jeszcze kilkoma podobnymi klamstwami i pobiegl jeszcze szybciej.

Goraco zaczelo dlawic poranek, unoszac sie nad nimi z lepka nieugietoscia, wysysajac z nich sily, gdy penetrowali platanine galezi i krzewow w poscigu za zabojca. Trzymali sie waskiej sciezki. Shaeffer i Cowart podazali sladami niezmordowanego Tanny’ego Browna, ktory biegl konsekwentnie przed siebie, starajac sie przewidziec, co zrobi Ferguson.

Od czasu do czasu dostrzegali znaki swiadczace o tym, ze scigany rzeczywiscie podazal w tym samym kierunku. Tanny Brown zauwazyl slady stop odcisniete w mokrej ziemi, Cowart dostrzegl strzep szarego materialu zaczepiony o koniec ciernistego krzewu, najprawdopodobniej wyszarpniety z bluzy mordercy.

Pot i strach przyslanial im wzrok.

W umysle Browna pojawilo sie wspomnienie wojny. Bylem tu juz wczesniej, pomyslal czujac jednoczesnie obawe i podekscytowanie. Nie zatrzymywal sie ani na chwile. Shaeffer z trudem dotrzymywala im kroku, majac przed oczami cialo starej kobiety cisnietej przez smierc w kat. Obraz ten mieszal sie z odleglym wspomnieniem Bruce’a Wilcoxa znikajacego w mrokach centrum miasta. Pomyslala, ze smierc zdaje sie z niej drwic. Kiedykolwiek probowala zrobic cos wlasciwego, ta podstawiala jej noge i zadawala cios, ktory powalal dziewczyne na ziemie. Chciala naprawic wiele bledow, lecz nie miala pojecia, jak sie do tego zabrac.

Cowart pomyslal, ze kazdy kolejny krok popycha go dalej w kierunku koszmaru. Zgubil swoj notes i dlugopis. Rozlozyste krzewy jezyn wykradly mu je z reki, rozcinajac dlon tak, ze teraz krew pulsowala, a rana klula dotkliwie.

Przyspieszyl, by dotrzymac kroku porucznikowi.

Ziemia pod ich stopami zaczela sie uginac i przywierac do butow. Zewszad otaczalo ich gorace, geste i wilgotne powietrze. W poblizu bagna las wydawal sie bardziej splatany i spojny, jakby te dwa elementy natury toczyly nieprzerwany boj o panowanie nad ziemia pod stopami. Brudni, w postrzepionych ubraniach brneli dalej w poszukiwaniu zabojcy. Cowart pomyslal, ze gdzies niedaleko budzil sie ranek przejrzysty i cieply, lecz nie tutaj, nie pod tym baldachimem poplatanych, zaslaniajacych niebo konarow. Juz dawno stracil poczucie czasu i nie mial pojecia, jak dlugo podazaja tropem Fergusona. Piec minut. Godzine. Wydawalo mu sie, ze scigaja Fergusona przez cale zycie.

Tanny Brown zatrzymal sie nagle i przykucnal, dajac sygnal pozostalej dwojce, zeby uczynili podobnie. Przykucneli obok niego spogladajac w kierunku, w ktorym utkwione byly oczy porucznika.

– Wiesz, gdzie jestesmy? – wyszeptala Shaeffer. Porucznik skinal potakujaco glowa.

– On tez wie – odparl po chwili, wskazujac na Cowarta. Reporter westchnal ciezko.

– Niedaleko od miejsca gdzie znaleziono cialo – powiedzial. Brown potwierdzil skinieniem glowy.

– Widzisz cos? – spytala Shaeffer.

– Na razie nic.

Nasluchiwali uwaznie. Jakis przestraszony ptak poderwal sie z pobliskiego krzewu. Ledwo doslyszalny szelest wsrod poszycia lasu. Waz, szukajacy schronienia pomyslal Cowart. Pomimo goraca przez cialo reportera przeszedl zimny dreszcz. Powiew wiatru, ktory wydawal sie niezwykle odlegly, poruszyl konarami drzew.

– Jest tam – powiedzial Brown.

Wskazal w kierunku przecinki w gestym lesie porastajacym skraj grzezawiska. Slonce oswietlalo akurat niewielka, otwarta przestrzen na sciezce przed nimi. Otoczona labiryntem bujnej roslinnosci polanka nie miala wiecej niz dziesiec krokow szerokosci. Na przeciwleglym krancu, niczym plaster ciemnosci, sciezka, ktora podazali, wrzynala sie miedzy dwa drzewa.

– Musimy przebyc te otwarta przestrzen – powiedzial spokojnie porucznik. – Stamtad juz niedaleko do wody, ktora ciagnie sie az do nastepnego okregu. Ferguson nie ma wyboru. Musi isc dalej, lecz jest to ciezki i niegoscinny teren. Gdy dostanie sie na druga strone, zakladajac, ze po drodze sie nie zgubi, nie zostanie ukaszony przez weza albo nie wpadnie w paszcze jakiegos zlosliwego aligatora, bedzie zziebniety i przemoczony, i prawdopodobnie bedzie wiedzial, ze ja tam juz na niego czekam. Sadze, ze wobec tego raczej zechce zawrocic, przedrzec sie obok nas i znalezc latwa i bezpieczna droge ucieczki: wsiasc do swego wozu, przekroczyc granice Alabamy, a wtedy sprawy obroca sie na jego korzysc.

– Jak tego dokona? – spytal Cowart.

– Poprowadzi nas za soba. Spowoduje, ze rozciagniemy sie w dlugiej linii i wtedy uczyni pierwszy krok. – Brown przerwal na chwile i dodal: – Dokladnie tak jak robi do tej pory.

– A ta polanka? – spytal Cowart. Mowil wolno ze zmeczenia.

– Dobre miejsce.

Shaeffer spojrzala uwaznie przed siebie, po czym odezwala sie posepnym, przepelnionym rezygnacja

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×