Smrod dlawil Cowarta za gardlo; czul, ze sie zaraz udusi, jakby stal w gestych oparach dymu. Gdzies z wnetrza domu dobiegl go dziwny, bzyczacy odglos.
Listonosz wycofal sie.
– Ide sprowadzic gliny.
– Sprawdze w srodku. – Cowart postapil naprzod.
– Niech pan nie wchodzi – powstrzymywal go listonosz. – Nie ma takiej potrzeby.
Cowart potrzasnal glowa. Wszedl dalej. Smrod i dziwny dzwiek zdawaly sie go oklejac, wsysac do srodka. Zdawal sobie sprawe, ze listonosz oddalil sie. Spogladajac przez ramie, dostrzegl, jak spieszy w strone domu sasiadow. Cowart posunal sie kilka krokow naprzod w glab domu. Jego oczy przeczesywaly otoczenie, wylapujac szczegoly, rejestrujac wszystko, o czym pozniej mozna by opowiedziec: spartanskie umeblowanie, znamiona religijnosci i dlawiace poczucie, ze jest to ostatnie miejsce na ziemi. Goraco nawarstwialo sie wokol niego bezlitosnie, mieszajac sie z zapachem, ktory nasaczal ubranie, przenikal do nozdrzy, wdzieral sie w pory skory, szarpiac nim na granicy mdlosci. Wszedl do kuchni. Starzy ludzie byli tam. Kazde siedzialo przywiazane do krzesla, po obu stronach pokrytego cerata stolu. Rece mieli brutalnie wykrecone do tylu. Kobieta byla naga, mezczyzna w ubraniu. Siedzieli naprzeciw siebie, tak jakby szykowali sie wlasnie do posilku. Mieli poderzniete gardla. Czarna krew tworzyla jeziorka u podstawy krzesel. Muchy pokrywaly szczelnie ich twarze, ruszajac sie pod splatanymi kosmykami siwych wlosow. Glowy odgiete do tylu, z martwymi oczami wpatrzonymi szklano w sufit. Na srodku stolu lezala otwarta Biblia. Cowart zakrztusil sie, walczac z mgla przeslaniajaca mu wzrok, strachem i podchodzacym do gardla zoladkiem. Upal w pokoju zdawal sie wzmagac, omywajac go falami gestego, lepiacego sie ciepla. Zgielk powodowany przez muchy wypelnial uszy. Podszedl jeszcze o krok i pochylil sie nad stolem, by przeczytac slowa na otwartej stronie. Jeden ustep zaznaczony byl rozmazana krwia.
Odsunal sie. Zauwazyl boczne drzwi, prowadzace do ogrodka na tylach domu, z pojedyncza, otwarta przemoca klodka. Zwisala bezuzytecznie ze starej, pelnej drzazg framugi. Wrocil wzrokiem do pary starych ludzi, siedzacych przed nim nieruchomo. Obwisle piersi kobiety znaczyly smugi pociemnialej krwi. Cofnal sie szybko, najpierw krok, potem drugi, az wreszcie odwrocil sie i wypadl na zewnatrz. Probowal zlapac oddech, opierajac sie ciezko dlonmi o kolana. Listonosz wlasnie wracal z sasiedztwa. Cowart poczul nagly zawrot glowy, zabierajacy mu twarde oparcie ziemi, wiec szybko usiadl na stopniach ganku. Listonosz krzyknal, spieszac w strone Cowarta:
– Czy oni…?! Skinal glowa.
– Jezu – wyszeptal listonosz. – Bardzo zle to wyglada? Cowart ponownie przytaknal.
– Policja jest juz w drodze.
– Zostali zabici – cicho powiedzial Cowart.
– Zamordowani? Naprawde? Raz jeszcze skinal twierdzaco.
– Jezu – powtorzyl listonosz. – Dlaczego?
Nie odpowiedzial, tylko potrzasnal glowa. Wewnatrz jednak slyszal mechaniczny glos, powtarzajacy w kolko: wiem, dokladnie wiem. Wiem, kim sa, i wiem, dlaczego nie zyja.
To byli ludzie, o ktorych Blair Sullivan powiedzial mu kiedys, ze zawsze chcial ich zabic. Zawsze. I w koncu to zrobil, dosiegajac ich spoza krat, spoza bram i plotow, spoza scian wiezienia i drutow, dokladnie tak jak obiecal. Matthew Cowart nie mial tylko pojecia jak.
Rozdzial dziesiaty
Byl pozny ranek siodmego dnia, gdy Cowartowi udalo sie wreszcie z powrotem dotrzec do wiezienia. Wiele czasu pochlonelo wstepne dochodzenie w sprawie morderstwa. Wraz z listonoszem oczekiwali w ciszy na przyjazd samochodu policyjnego.
– Cos niesamowitego – powiedzial w koncu listonosz. – Chcialem, cholera, zalapac sie na odplyw, zlowic pare sandaczy na obiad. A tu nic, juz dzisiaj nie wyplyne. – Pokiwal glowa.
Po chwili uslyszeli pisk opon samochodu zatrzymujacego sie gwaltownie na Tarpon Drive. Dostrzegli samotnego policjanta, ktory zaparkowal przed frontem, powoli wysiadl z zielono-bialego pojazdu i podszedl do nich.
– Kto zglaszal?
Byl mlodym mezczyzna, z muskulatura kulturysty i ciemnymi okularami lotniczymi, zaslaniajacymi oczy.
– Ja – rzekl listonosz. – Ale on wchodzil do srodka. – Palcem wycelowal w Cowarta.
– Kim pan jest?
– Dziennikarzem z „Miami Journal” – odpowiedzial smutno Cowart.
– Aha. Wiec co tutaj mamy?
– Dwoje niezywych ludzi. Zamordowani. Glos policjanta wspial sie o oktawe.
– Skad pan to wie?
– Niech pan sam zobaczy.
– Niech zaden z was sie nie rusza. Policjant wyminal ich zdecydowanym ruchem.
– A gdzie mielibysmy niby isc? – spytal cicho listonosz. – Cholera, przechodzilem przez to sto razy czesciej niz on. Hej!
– Przeciez wiem – rzucil przez ramie mlody stroz prawa.
Obserwowali go, gdy wchodzil ostroznie do domu.
– Sadze, ze czeka go pierwszy prawdziwy szok w jego karierze – powiedzial Cowart.
Listonosz zasmial sie bezglosnie.
– Prawdopodobnie mysli, ze jedyne, co mu sie moze przydarzyc w pracy, to gonienie piratow drogowych, pedzacych na Key West.
Zanim Cowart mogl odpowiedziec, uslyszeli glos policjanta:
– O kurwa!
W okrzyku pobrzmiewala zaskakujaco piskliwa nuta, jak glos zaskoczonej mewy, lecacej w niebo na oslep.
Chwila ciszy, a nastepnie slychac bylo, jak policjant biegnie, roztracajac po drodze sprzety. Przebiegl kolo Cowarta i listonosza, kierujac sie przed dom, gdzie zwymiotowal.
– Hej – z cichym niedowierzaniem powiedzial listonosz. – Do diabla. Mowil pan, ze zle to wyglada; zdaje sie, ze mial pan racje.
– Pewnie przez ten zapach – stwierdzil Cowart, patrzac na miotanego przez torsje policjanta.
Po dluzszej chwili policjant wyprostowal sie. Mial lekko potargane wlosy i pobladla twarz. Cowart rzucil mu chusteczke. Policjant pokrecil glowa.
– Ale kto, dlaczego, Boze…
– Pyta pan kto? Sa to matka i ojczym Blaira Sullivana – poinformowal Cowart. – Natomiast dlaczego, to juz calkiem inna historia. Nie uwaza pan, ze dobrze byloby to zglosic?
– Cholera, naprawde? – nie dowierzal listonosz. – Zartujesz pan? Przeciez on ma sie niezadlugo piec?
– Dokladnie.
– Chryste. Ale dlaczego pan tutaj jest? Naprawde dobre pytanie, pomyslal Cowart.
– Po prostu szukam tematu.
– No to i znalazl pan – stwierdzil pod nosem listonosz.
Cowart trzymal sie na boku podczas rozpracowywania miejsca zbrodni, przygladajac sie zabiegom technikow uwijajacych sie po obejsciu. Mial swiadomosc, ze czas wymyka mu sie coraz bardziej. Udalo mu sie dodzwonic do