dzialu miejskiego i poinformowac redaktora o tym, co sie stalo. Mimo niewatpliwego przyzwyczajenia do pelnego codziennych niespodzianek zycia na Florydzie, redaktor dzialu miejskiego byl wyraznie zaskoczony.
– Jak pan sadzi, co zrobi gubernator? – pytal. – Czy uwaza pan, ze wstrzyma egzekucje?
– Nie wiem. A pan by wstrzymal?
– Chryste, kto wie? Kiedy moze pan dostac sie tam z powrotem i zapytac tego psychopatycznego skurwysyna, co sie wlasciwie dzieje?
– Tak szybko, jak tylko wydostane sie stad.
Musial jednak troche poczekac. Kiedy dokonywane sa ogledziny miejsca zbrodni, potrzebna jest duza doza cierpliwosci. Drobne szczegoly urastaja nagle do ogromnych rozmiarow. Najmniejsza rzecz moze nabrac kolosalnej wagi. Jest to niezwykle dokladna praca, gdy zajmuja sie nia profesjonalisci, ktorym sprawia przyjemnosc zmudne wykorzystanie nauki do zbadania kulis przemocy.
Cowart denerwowal sie coraz bardziej, myslac o Sullivanie czekajacym na niego w celi. Popatrywal co chwila na zegarek. Jednak dopiero poznym popoludniem podeszlo do niego dwoch detektywow z wydzialu zabojstw okregu Monroe. Pierwszy byl mezczyzna w srednim wieku, noszacym bezowy garnitur, na ktorym widnialy plamy potu. Towarzyszyla mu znacznie mlodsza kobieta, ktorej popielato-blond wlosy sczesane byly gladko w tyl i mocno sciagniete gumka. Ubrana byla w luzny bawelniany zakiet o meskim kroju i lekkie spodnie, miekko ukladajace sie na szczuplej postaci. Cowart katem oka zauwazyl polautomatyczny pistolet, noszony w rysujacej sie pod ubraniem kaburze. Oboje mieli ciemne okulary, kobieta jednak zdjela swoje, podchodzac do Cowarta. Dzieki temu mogla przygwozdzic go spojrzeniem szarych oczu, zanim sie odezwala.
– Pan Cowart? Jestem Andrea Shaeffer, detektyw z wydzialu zabojstw. To moj partner, Michael Weiss. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. Chcielibysmy uzyskac od pana oswiadczenie. – Wyjela z kieszeni niewielki notes i dlugopis.
Cowart skinal glowa. Wyciagnal wlasny notes, na co kobieta usmiechnela sie.
– Panski jest wiekszy niz moj – stwierdzila.
– Co moga mi panstwo powiedziec o miejscu zbrodni? – spytal.
– Pyta pan jako dziennikarz?
– Oczywiscie.
– A moze najpierw odpowiedzialby pan na nasze pytania? Pozniej bedzie pana kolej.
– Panie Cowart – zaczal detektyw Weiss – to jest dochodzenie dotyczace morderstwa. Nie jestesmy specjalnie przyzwyczajeni do sytuacji, w ktorej ktos z prasy opowiada nam o przestepstwie, zanim my sie o nim dowiemy. Zazwyczaj wyglada to dokladnie na odwrot. Moze wiec nam pan laskawie powie, jak to sie stalo, ze znalazl sie pan tutaj w sama pore, aby znalezc dwa ciala?
– Ciala ludzi nie zyjacych od kilku dni – powiedzial Cowart. Detektyw Shaeffer skinela glowa.
– Tak wyglada. Ale pan zjawia sie tutaj dzis rano. Dlaczego?
– Blair Sullivan kazal mi przyjechac. Wczoraj. Rozmawialem z nim w celi smierci.
Zapisala, co powiedzial, caly czas potrzasajac niedowierzajaco glowa. – Nie pojmuje. Czyzby on wiedzial…?
– Nie wiem, co wiedzial. Po prostu kazal mi tu przyjechac.
– Co panu powiedzial?
– Mowil, zebym tu przyjechal i zrobil wywiad z ludzmi z tego domu. Pozniej domyslilem sie, kim oni byli. Musze natychmiast wracac do wiezienia. – Czul rosnace podniecenie, w miare jak uciekaly kolejne minuty.
– Czy wie pan, kto zabil tych ludzi? – spytala.
Zawahal sie.
– Nie.
Jeszcze nie, pomyslal.
– A czy sadzi pan, ze Blair Sullivan wie?
– Byc moze. Westchnela gleboko.
– Panie Cowart, zdaje pan chyba sobie sprawe, jakie to wszystko jest dziwne? Bardzo by nam pan pomogl, gdyby zechcial troche bardziej wspolpracowac.
Cowart czul, jak oczy detektyw Shaeffer przewiercaja go na wylot, jakby sila wzroku starala sie spenetrowac jego pamiec w poszukiwaniu odpowiedzi. Zmienil pozycje, czujac sie nieswojo.
– Musze wracac do Starke – powiedzial. – Moze wtedy bede mogl wam pomoc.
Skinela glowa.
– Sadze, ze ktores z nas powinno pojechac z panem. Byc moze nawet oboje.
– On nie bedzie z wami rozmawial – stwierdzil Cowart.
– Naprawde? Dlaczego?
– Nie lubi policjantow. – Cowart wiedzial jednak dokladnie, ze byla to tylko wymowka.
Kiedy wreszcie dojechal do wiezienia, zblizalo sie poludnie. Nie mogl sie wyrwac z domu na Tarpon Drive do wieczora, kiedy policji udalo sie wreszcie zabezpieczyc miejsce zbrodni. Wracal pedem do redakcji „Journala”, czujac, jak uplywajacy czas zaciesnia coraz bardziej bezlitosna petle. Dorzucil kilkanascie szczegolow do skladanego napredce artykulu, pospiesznej kompilacji detali naznaczonych posmakiem sensacji, podczas gdy dwoje detektywow czekalo na niego w gabinecie redaktora naczelnego. Nie chcieli tracic go z oczu, ale nie udalo im sie zdazyc na ostatni wieczorny samolot. Zatrzymali sie wiec w hotelu nieopodal jego mieszkania, umawiajac sie z nim tuz po wschodzie slonca. W absolutnej ciszy przesiedli sie na samolot odlatujacy na polnoc. Teraz zas dwojka detektywow z Monroe jechala tuz za nim wynajetym specjalnie na te okazje samochodem.
W ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin front wiezienia przeszedl transformacje. Na parkingu stalo przynajmniej pietnascie minibusow telewizyjnych, z literowymi symbolami stacji wypisanymi na bokach. Mnostwo wszedobylskich zespolow reporterskich, takich jak WLASNYM GLOSEM czy ZESPOL „AKCJA”. Wiekszosc z nich dysponowala kamerami umozliwiajacymi bezposrednia transmisje satelitarna. Czlonkowie ekip zdjeciowych zbierali sie w grupki, odpoczywajac, dzielac sie opowiesciami lub po prostu przygotowujac sprzet, jak zolnierze zwierajacy szyki przed decydujaca bitwa. Krecilo sie tez wielu reporterow i fotografow z aparatami w pogotowiu. Zgodnie z przewidywaniami, droga byla usiana demonstrantami z obydwu obozow, ktorzy krzyczeli, trabili i przerzucali sie inwektywami.
Cowart zaparkowal i staral sie niepostrzezenie przesunac do bramy wiezienia. Natychmiast jednak zostal zauwazony i otoczony przez wscibsko polyskujace obiektywy aparatow i kamer. Dwojka detektywow przedzierala sie w strone bramy, poruszajac sie na obrzezach tlumu, ktory go otoczyl. Podniosl reke.
– Nie teraz. Nie w tej chwili, prosze.
– Matt! – wrzasnal jeden z reporterow telewizyjnych, ktorego Cowart znal z Miami. – Czy Sullivan zobaczy sie z toba? Powie ci, co sie tu, u diabla, dzieje?
Swiatla kamer zlewaly sie z oslepiajacym sloncem. Staral sie oslonic oczy.
– Jeszcze nie wiem, Tom. Pozwol mi sie dowiedziec.
– Czy sa juz jacys podejrzani? – nalegal ten z telewizji. – Nie wiem.
– Czy Sullivan nadal bedzie obstawal przy swoim? – Nie wiem. Sluchajcie, nie wiem.
– A co ci mowiono? – Nic. Jeszcze nic.
– Powiesz nam, jak z nim porozmawiasz?! – krzyknal inny glos.
– Jasne – sklamal, mowiac cokolwiek, aby sie od nich uwolnic. Przedzieral sie przez wciaz gestniejacy tlum w strone bramy. Widzial juz czekajacego na niego sierzanta Rogersa.
– Hej, Matty! – zawolal inny sprawozdawca telewizyjny. – Slyszales o gubernatorze?
– Co, Tom? Nie, nie slyszalem.
– Mial wlasnie konferencje prasowa; powiedzial nie, chyba ze Sullivan zlozy apelacje.
Cowart skinal glowa i postapil w strone wiezienia, przechodzac pod szerokim ramieniem sierzanta Rogersa. Dwojka detektywow wslizgnela sie tam przed nim; szybko oddalali sie z zasiegu wdzierajacych sie wszedzie reflektorow.
Gdy go mijal, Rogers szepnal mu w ucho spiewnym tonem:
– Musisz miec nosa, kiedy je trzymac, a kiedy wykladac, wiedziec, kiedy odejsc…
Obaj znali te piosenke o hazardziscie.
– Dzieki – powiedzial Cowart z sarkazmem.
– Zaczyna byc bardzo interesujaco – stwierdzil sierzant.